Piłkarze

Wojciech Caniboł

22/09/2017 08:24

Rozpoczynał karierę w Odrze Wodzisław Śląski i jako 18-latek zadebiutował w ekstraklasie. Na centralny szczebel rozgrywek Wojciech Caniboł wrócił jako snajper beniaminka II ligi GKS-u 1962 Jastrzębie.


- Czy gol strzelony Zniczowi był dla pana szczególnie ważny?

- Był ważny dla drużyny. To nie był nasz najlepszy mecz. Szło nam jak po grudzie, ale walczyliśmy do końca i dlatego po moim golu nastąpił wybuch euforii. To była nagroda, że nie kalkulowaliśmy. Ani przez moment nie pomyśleliśmy, że skoro jest 1:1 to nie jest źle, bo dalej będziemy niepokonani. W każdym meczu gramy o zwycięstwo nawet gdy przeciwnik dobrze się broni i groźnie kontruje, a tak właśnie grał Znicz.

- To zapytam inaczej. Jak król strzelców drużyny z poprzedniego sezonu czuje się w roli rezerwowego, wchodzącego do gry na ostatnie minuty?

- W poprzednim sezonie strzeliłem 19 goli w III lidze i 2 w Pucharze Polski, ale też często wchodziłem do gry z ławki rezerwowych. Skoro spędziłem na III-ligowych boisku niewiele ponad 1900 minut i strzeliłem 19 goli to myślę, że gdybym grał dłużej pewnie trafień byłoby więcej. W tym sezonie po 108. minutach gry mam na koncie dwie bramki. Statystyki są więc dobre i chcę grać więcej, ale trener Jarosław Skrobacz, który odpowiada za wyniki, w swojej koncepcji przewidział dla mnie rolę dżokera. Nie obrażam się ani na trenera, ani na Daniela Szczepana, którego jestem zmiennikiem, tylko staram się na treningach i w meczach udowadniać, że drużyna może na mnie liczyć. Każdy w zespole wie, do której bramki gramy.

- Jak udaje się panu pogodzić pracę w kopalni z grą w piłkę?

- Od dziewięciu lat jestem górnikiem, a od miesiąca ratownikiem górniczym. Codziennie zjeżdżam pod ziemię w kopalni Marcel i jak widać można to pogodzić z grą w II lidze. Czasem żartuję, że kiedy nie idę do pracy i mam tylko trening to jestem bardziej zmęczony niż po szychcie. Zdaję sobie sprawę, że w wieku 31 lat już się nie przestawię na profesjonalną piłkę. Cieszę się z tego, że nadal gram i że zdrowie dopisuje. Z wyjątkiem jednego przypadku, jeszcze z czasów gry w rezerwach Odry, gdy w meczu z Rozwojem Katowice ze złamaną szczęką, prosto z boiska na dwa tygodnie wylądowałem w szpitalu, kontuzje mnie omijają. Dlatego nie robię długoterminowych piłkarskich planów tylko z radością czekam na każdy kolejny mecz.

- Do którego meczu najchętniej wraca pan pamięcią?

- Mam na koncie jeden występ w ekstraklasie, bo 12 czerwca 2005 roku, jako niespełna 19-latek, zagrałem w moim macierzystym klubie Odrze Wodzisław przeciwko Pogoni w Szczecinie. Przegraliśmy 1:4 więc radość debiutu nie była pełna. Najbardziej cieszyłem się chyba po ostatnim meczu poprzedniego sezonu, bo wygraliśmy na wyjeździe z Miedzią II Legnica 4:0, a ja strzelając 2 gole przypieczętowałem awans i zapewniłem sobie koronę króla strzelców. Ten mecz i ta radość z upragnionego awansu po ciężkiej rundzie wiosennej na pewno na długo zostaną w mojej pamięci.

- Jaki jest pana strzelecki rekord?

- To może zabrzmi dziwnie, ale do 27. roku życia strzelałem mało goli. Od zawsze byłem pomocnikiem albo skrzydłowym, a nawet grałem na obronie. Gdy z III-ligowego Pniówka Pawłowice cztery lata temu przychodziłem do GKS-u 1962 Jastrzębie miałem w dorobku 2 gole strzelone w 23 meczach. Dopiero trener Grzegorz Łukasik wiosną 2014 roku zauważył we mnie instynkt napastnika. Przestawił mnie do ataku i trafił w dziesiątkę. Zakończyłem tamten sezon z dorobkiem 13. goli, w większości strzelonych wiosną. Awansowaliśmy do III ligi i w niej już na stałe grałem w ataku. Pierwszego hat-tricka strzeliłem w wyjazdowym meczu ze Skalnikiem Gracze, z którym wygraliśmy 4:2, a rok temu w dwóch meczach z rzędu strzelałem po 3 gole ze Śląskiem II Wrocław u nas i z Ruchem w Zdzieszowicach. To są moje rekordy, z których najbardziej dumny byłby pewnie dziadek, bo podobno słynął z bardzo mocnego uderzenia. Tata raczej nie oddziedziczył tego talentu, bo woli grać... na gitarze i będąc na emeryturze górniczej występuje w amatorskim zespole muzycznym, a ja wykorzystuję geny dziadka.

- Czy mając 31 lat w młodej drużynie GKS-u 1962 Jastrzębie czuje się pan wychowawcą?

- W Odrze Wodzisław, do której wchodziłem, grali Marcin Malinowski czy Jan Woś i to byli zawodnicy, których mogłem podziwiać, podglądać i uczyć się od nich. Gdy przyszedłem do drużyny z Jastrzębia, w której 90 procent stanowią wychowankowie tutejszego MOSiR-u, nie mogłem się niczym specjalnym pochwalić i musiałem raczej walczyć o miejsce w zespole. Musiałem też przełamać pierwszą barierę "obcego". Wychowałem się co prawda w Skrzyszowie, czyli miejscowości leżącej między Jastrzębiem-Zdrojem i Wodzisławiem Śląskim, ale zacząłem w wodzisławskim klubie i to na początku mojej gry w jastrzębskim zespole był problem. Szybko się jednak zaaklimatyzowałem i mogę powiedzieć, że jestem już "swój", a GKS 1962 Jastrzębie jest moim klubem numer 1, choć nadal mieszkam w Skrzyszowie, z którego na treningowe boisko mam 5 kilometrów.

- Na co stać GKS 1962 Jastrzębie w tym sezonie?

- Łatwiej odpowiedzieć na co nas było stać w poprzednich rozgrywkach. Zdobyliśmy mistrzostwo III ligi, a w Pucharze Polski graliśmy jak równy z równym z drużynami z wyższych klas. Pokonaliśmy Radomiaka, a następnie po karnych wygraliśmy z Górnikiem Łęczna i mieliśmy ogromną szansę awansować do półfinału. Szkoda mi bardzo ćwierćfinałowego meczu z Wigrami Suwałki na naszym boisku. Gdy z karnego, tuż przed przerwą, strzeliłem wyrównującego gola, a na drugą połowę wychodziliśmy z przewagą jednego zawodnika, wydawało się, że jesteśmy blisko sukcesu. To jednak przeciwnicy w dziesiątkę zdobyli zwycięską bramkę, a my mogliśmy sobie tylko pluć w brodę, że zabrakło nam skuteczności i odwagi. Dlatego teraz już nie kalkulujemy, ale nie pompujemy też balonika. Mamy chłodne głowy i nie podniecamy się tym, że od początku sezonu jesteśmy tak wysoko w tabeli. Jeżeli po 20. meczach nadal będziemy w pierwszej trójce to wtedy będziemy mogli się zacząć zastanawiać nad celem. Na razie skupiamy się jednak na każdym kolejnym meczu.