- W spotkaniu wzięło udział 120 ludzi – mówi prezes Andrzej Kłoda. - A atmosfera była taka, że pojawiły się głosy, żeby nie czekać na kolejne „lecia” tylko zacząć organizować „miesięcznice”. Dziękuję wszystkim szczególnie za to co wydarzyło się po części oficjalnej. Choć od 1994 roku pracuję w Pogwizdowie jako listonosz i mam często okazję do bezpośrednich rozmów z ludźmi, to nigdy w życiu nie usłyszałem jeszcze od osób w różnym wieku tylu osobistych wyznań, w których czuło się szczerość. Zrozumiałem, że zrobiliśmy coś ważnego dla tych ludzi. Podobno w życiu piękne są tylko chwile i ta była na pewno jedną z nich.
- Od kiedy związany jest pan z pogwizdowskim klubem?
- Od dziecka biegałem po boisku jak chyba wszyscy chłopcy urodzeni w latach siedemdziesiątych. Nie siedzieliśmy przed komputerami, bo ich nie było, tylko graliśmy w piłkę. Gdy miałem 10 lat, czyli w 1983 roku, jeździłem za naszą drużyną, która awansowała do klasy A i gdy po kilku latach mogłem grać z tymi zawodnikami, którym wcześniej kibicowałem, byłem bardzo szczęśliwy. Zaczynałem na lewej obronie, ale przeszedłem wszystkie pozycje, bo byłem też środkowym pomocnikiem, ale najbardziej pasowała mi gra na lewym skrzydle. Cały czas byłem wierny Olzie Pogwizdów od trampkarza z przerwami na sprawy rodzinne do 35 roku życia. Co prawda w tym sezonie też jestem zgłoszony do gry, ale bardziej na zasadzie „starszaka” gdyby trzeba było uzupełnić protokół w dniach problemów kadrowych, bo nasi zawodnicy pracują, wyjeżdżają za granicę, albo mają kontuzje. O dyskwalifikacji nie wspomnę, bo właśnie jesteśmy w trakcie pisania prośby o skrócenie kary rocznej dyskwalifikacji dla Roberta Orłowskiego, ukaranego 1 kwietnia. Pół roku minęło więc mamy nadzieję, że Wydział Dyscypliny Podokręgu Skoczów zrobi nam jubileuszowy prezent.
- Kiedy rozpoczął pan prezesowanie?
- W 2008 roku, jeszcze jako zawodnik zostałem skarbnikiem, a od 2011 roku jestem prezesem. To już druga kadencja. Od razu jednak dodam, że prezes takiego klubu jak nasz to nie jest nie wiadomo kto. To jest zwykły człowiek, który zna też zapach śmierdzących skarpet w szatni. To jest animator sportu. Moim celem jest to, żeby na takiej wiosce jak nasza, stworzyć dzieciom i dorosłym warunki do normalnego treningu, przyzwoitej organizacji meczów, żeby nie było prowizorki. Na ile możemy staramy się żeby było dobrze. Nie zawsze wychodzi, ale się staramy.
- Są mecze, do których wraca pan pamięcią?
- Przegrane... Najbardziej pamiętny mecz rozegrałem gdy w finale Pucharu Polski na szczeblu Podokręgu Skoczów z LKS Pogórze w fatalnych warunkach przegraliśmy po dogrywce 1:2, ale byliśmy dumni, bo doszliśmy do finału. Mieliśmy też baraż o awans do okręgówki przegrany z Kontaktem Czechowice-Dziedzice, bo na wyjeździe przegraliśmy aż 0:4, a w rewanżu na boisku w Kończycach Małych, bo nasze boisko było wtedy remontowane, zremisowaliśmy 2:2 i nie udało się awansować. To było w czasach, w których przez 22 lata nieprzerwanie graliśmy w klasie A.
- Kto jest piłkarską wizytówką Olzy Pogwizdów?
- Kibice na pewno znają Dariusza Kłodę, który jest naszym trenerem i wizytówką Olzy, bo grał w ekstraklasie w barwach Odry Wodzisław. Nazwiska mamy te same, ale nie jesteśmy rodziną, a łączy nas tylko ta sama pasja, bo kochamy piłkę nożną. Mamy jednak w klubie nasze ikony. Tak mogę powiedzieć o Andrzeju Hatlofie, który ma na swoim koncie 505 występów w Olzie, w której grał od 1975 roku, a zszedł z boiska mając 45 lat oraz o Wacławie Kałuży, najlepszym strzelcu w historii klubu, autorze 162 goli. Warto także wymienić takie nazwiska jak: Jacek Mercało czy Bronisław i Piotr Tolaszowie. Zresztą całe rodziny Tolaszów i Szwedów to są nasze piłkarskie rody, które dostarczały kibicom wiele radości.
- Jaki jest wasz sportowy cel?
- Co prawda podczas życzeń z okazji jubileuszu wójt gminy Hażlach Grzegorz Sikorski życzył nam awansu do okręgówki, a nawet wspomniał o IV lidze, ale trochę się zagalopował... Chcemy zająć wysokie miejsce w klasie A. Gramy swoimi wychowankami, którzy pracują lub studiują. Jest to klub typowo amatorski złożony z ludzi z naszej miejscowości. Mamy oprócz drużyny seniorów także pięć zespołów młodzieżowych: juniorów, trampkarzy, młodzików, dwie grupy orlików. W ten sposób wychowujemy zawodników, ale polityka kadrowa jest taka, że gdy jakieś dziecko się wyróżnia to przekonujemy go i jego rodziców, żeby spróbował sił w lepszym klubie. Nie zatrzymujemy nikogo. Cierpi trochę na tym nasz zespół, ale uważamy, że młodzi utalentowani zawodnicy powinni mieć szansę gry tam gdzie są lepsze warunki rozwoju. U nas mamy co prawda, jak na warunki A-klasowe, jedną z lepszych płyt oraz korzystamy także z hali przy szkole podstawowej, która jest obok boiska i tam mamy też szatnie, ale zdajemy sobie sprawę, że w innych klubach te talenty mogą zostać lepiej oszlifowane.
- Jak na pana działalność reaguje rodzina?
- Żona Agnieszka nie chodzi na mecze, ale pomaga mi w sprawach organizacyjnych, choć czasem narzeka. Najstarszy syn Mateusz, przygotował na jubileuszową galę prezentację multimedialną, córka Patrycja uprawia judo i ju-jitsu, a najmłodszy syn Kamil gra w Olzie. Działamy razem, bo bez wsparcia rodziny nie ma co mówić o zaangażowaniu w pracę społeczną. Trzeba mieć spokój w rodzinie żeby się poświęcać dla innych. Zresztą to samo mogą powiedzieć inni działacze z Januszem Kubiakiem, czyli wiceprezesem i pozostali członkowie zarządu, bo sam niczego bym nie zdziałał. Irena Salamon, Jurek Gawłowski, Tomasz Kuś, Zbigniew Siwek to tylko niektórzy. Warto też podziękować przy takiej okazji żonom wszystkich zawodników, a szczególnie naszych weteranów, Leszka i Zbigniewa Banotów, którzy w wieku 40 lat, dalej są filarami zespołu. Wspierają nas Grażyna i Hubert Krehutowie, Marek Filipczak, nasi kronikarze Dariusz Handzel i Dariusz Urbaczka, współpracuje Zenon Wawrzyczek, Paulina Paleczny-Brzuska, pomagają panie z Urzędu Gminy Hażlach z życzliwym nam wójtem. Pewnie jeszcze o kimś zapomniałem, ale wszyscy razem tworzymy sportową rodzinę.
- Czego wam życzyć na kolejne 70 lat?
- Zdrowia. Sport jest zawsze wyzwaniem i ryzykiem, bo kontuzje na tym szczeblu są takie same jak w profesjonalnej piłce, ale leczenie to już tylko i wyłącznie sprawa zawodników. Dlatego gdy zawodnik mówi: „prezesie odpuszczę ten mecz, bo gdybym doznał kontuzji to mnie zwolnią z pracy” to ja go rozumiem. Nasi zawodnicy grają za piwo i kiełbasę, ale liczy się atmosfera. Lubią się, chcą za sobą być i to jest podstawa wyników, a te dostarczają kibicom wiele radości i sprawiają, że klub jest fajny i warto się dla niego poświęcać.