Śląski ZPN

Z kart Historii 100-lecia Śląskiego Związku Piłki Nożnej - O krok od triumfu

2/04/2020 09:16
W 1967 roku Raków zmierzył się w finale Pucharu Polski z Wisłą Kraków W 1967 roku Raków zmierzył się w finale Pucharu Polski z Wisłą Kraków Fot. Prywatne Zbiory Gotharda Kokotta

W drugim rozdziale Historii 100-lecia Śląskiego Związku Piłki Nożnej, prezentującym "Puchar pełen sukcesów", przedstawiamy niezapomniane chwile oraz sylwetki bohaterów rozgrywek o Puchar Polski. Dzisiaj czas na przypomnienie tych, którzy byli o krok od triumfu: od Polonii Bytom, przez Piasta Gliwice i Raków Częstochowa po rezerwy ROW Rybnik.


Wśród śląskich drużyn, które dotarły do finału Pucharu Polski, ale nigdy go nie zdobyły najbardziej utytułowana jest Polonia Bytom. Aż dziw bierze, że niebiesko-czerwoni nigdy nie zdobyli tego trofeum. Trzy razy udało się im dojść do finału, ale za każdym razem rywale byli lepsi – raz w połowie lat sześćdziesiątych, kiedy zespół rzeczywiście był bardzo silny i dwa razy w latach siedemdziesiątych, kiedy kibice żyli już raczej przeszłością.

Dwa razy przeciwnikiem w finale była Legia i dwa razy niewiele zabrakło, żeby wygrać. Za pierwszym razem w 1964 roku. Wówczas to była jeszcze wielka Polonia – z Szymkowiakiem, Liberdą, Banasiem i Winklerem w składzie. Po drodze zespół Michała Kulanka wyeliminował: Motor Lublin, Stal Mielec, Wisłę Kraków i GKS Katowice.

POSŁUCHAJ - Jana Banasia

Finał odbył się na Stadionie Dziesięciolecia, a katem Polonii okazał się... człowiek urodzony w Bytomiu i były zawodnik drużyny – późniejszy selekcjoner Henryk Apostel (na zdjęciu poniżej). Zdobył dwa gole, tego drugiego dwie minuty przed końcem dogrywki, do której doprowadził Jan Banaś trafieniem w 88. minucie. Organizatorzy z Warszawy nie przewidzieli, że spotkanie potrwa tak długo. „Mecz toczył się w końcówce w ciemnościach, piłka i zawodnicy dosłownie ginęli w mroku. W tej sytuacji rozstrzygnięcie, które padło w 118. minucie było bardziej dziełem przypadku niż przemyślanej akcji” – tak utraconą szansę bytomian skomentował katowicki „Sport”.

Drugi raz Polonia doszła do finału w 1973 roku. Już nie miała tak mocnego składu, a znów trafiła na Legię, eliminując po drodze: Stal Rzeszów, Unię Tarnów, GKS Katowice i PKS Odra Wrocław. Finał odbył się w Poznaniu. Gole nie padły. W zespole Henryka Kempnego nie do przejścia była para świetnych stoperów Walter Winkler – Paweł Orzechowski. O wszystkim – po raz pierwszy w historii Pucharu Polski – zadecydowały karne. Polonistom poszło gorzej – trzy razy piłka nie wpadła do bramki warszawian, którzy ostatecznie wygrali 4:2.

Ostatni raz bytomianom udało się zagrać w finale w 1977 roku. Po zwycięstwach z Odrą Wrocław, Widzewem Łódź, Orłem Łódź i Legią Warszawa, Jerzy Nikiel przyjechał ze swoim II-ligowym zespołem na Stadion Śląski, gdzie lepsze okazało się Zagłębie Sosnowiec. W meczu padła tylko jedna bramka. Kibice Polonii uważali, że została zdobyta ze spalonego, co stało się pretekstem do agresywnych zachowań, które wówczas nie były jeszcze na porządku dziennym. Pod adresem arbitra padły wyzwiska, a grupy zwaśnionych fanów obu drużyn zaczęły obrzucać się... butelkami.

Fot. Archiwum Polonii Bytom

Polonia miała w tym meczu znakomitą okazję do zdobycia bramki, jednak w 74. minucie napastnik Edward Lonka trafił w słupek. O wszystkim zdecydował więc łut szczęścia, bo oba zespoły miały po jednej stuprocentowej okazji. Rywale z Sosnowca swoją zdołali wykorzystać – podkreślali smutni bytomianie.

Juventus uciekł Piastowi sprzed nosa

Dotychczasowa pucharowa przygoda Piasta Gliwice dwa razy kończyła się w finale, ale dwa razy to inni okazali się lepsi. Gliwiczanom bardzo trudno było przebić się do powszechnej kibicowskiej świadomości ze względu na bliskie sąsiedztwo potęg na skalę ogólnopolską – Górnika, Ruchu, Polonii. W ubiegłym wieku „Piastunki” walczyły przede wszystkim na drugim froncie i właśnie jako II-ligowy zespół potrafiły dojść aż do finału.

Pierwszy raz udało się w 1978 roku. Zespół prowadził wówczas doskonały fachowiec Jerzy Cich. Ten inżynier mechanik z wykształcenia miał niezwykłe oko do piłkarzy – wcześniej odkrył między innymi talent Włodzimierza Lubańskiego. Na ławce asystował mu inny znawca futbolu – Jerzy Klejnot, przy którym swoje umiejętności rozwinął Andrzej Buncol. Właśnie z takimi trenerami, którzy odrzucili propozycje innych klubów ze względu na emocjonalny związek z Gliwicami, Piast stał się rewelacją pucharowych rozgrywek.

Zespół bazował wówczas na silnej defensywie, kierowanej przez duet stoperów Ryszard Kałużyński – Marcin Żemaitis. Tego pierwszego w połowie lat siedemdziesiątych chciał w składzie słynny szkoleniowiec Ruchu Michal Viczan. W pomocy brylował Marek Majka, który po przejściu do Górnika stał się znany na całą Polskę.

Warto przypomnieć, że najważniejsze mecze pucharowe Piast rozgrywał jeszcze na Stadionie XX-lecia przy ulicy Robotniczej. Właśnie tam – bo tylko z JKS Jarosław gliwiczanie grali na wyjeździe – udało się „Piastunkom” pokonać kolejno: Olimpię Elbląg, ŁKS Łódź, Stal Mielec, Odrę Wodzisław i w półfinale Lecha Poznań, który był w czołówce ekstraklasy. Na mecz przyszło aż 15 tysięcy ludzi i nie zawiedli się – po świetnej grze gliwiczanie wygrali 3:1.

Finał z Zagłębiem Sosnowiec miał podobno odbyć się na stadionie Górnika w Zabrzu, ale działacze Piasta nie chcieli tam grać. Areną decydującego spotkania był więc Stadion Śląski. Zagłębie prowadzone przez gliwiczanina Józefa Gałeczkę wygrało 2:0.

Fot. Prywatne Zbiory Henryka Wieczorka

Drugi raz gliwiczanie dotarli do finału w 1983 roku. Po drodze pokonali: Walcownię Czechowice, Motor Praszka, Gwardię Warszawa, Bałtyk Gdynia, Wisłę Kraków i Lecha Poznań. Do Piotrkowa Trybunalskiego jechali jako faworyci, bo ich rywalem była wówczas III-ligowa Lechia Gdańsk. Drugi i ostatni, jak dotąd, raz zdarzyło się, że o puchar walczyły dwa zespoły spoza ekstraklasy. Niestety, podopieczni Teodora Wieczorka (na zdjęciu powyżej) przegrali 1:2 i mieli czego żałować. Lechia w Pucharze Europy Zdobywców Pucharów wylosowała Juventus Turyn.

3 tysiące częstochowian pojechało do Kielc

Starsi kibice z Częstochowy do dziś wspominają niezwykły finał zorganizowany tu w 1980 roku. Zmierzyły się wtedy Legia Warszawa z Lechem Poznań. Przyjechało mnóstwo kibiców obu drużyn i miasto pod Jasną Górą stało się areną szokujących zamieszek. Sympatycy Rakowa pamiętają natomiast, że ich drużyna potrafiła również dojść do finału!

Było to w 1967 roku. Raków, który grał wtedy na trzecim poziomie rozgrywek, był oczywiście sensacją tamtej edycji. Po raz pierwszy zapisał się wtedy w kronikach polskiego futbolu. Częstochowscy kibice po zwycięstwach z Karoliną Jaworzyna Śląska, Hutnikiem Nowa Huta i Górnikiem Wesoła byli szczęśliwi, a po ćwierćfinale z Garbarnią Kraków i po półfinale z Odrą Opole – zachwyceni. W euforii wbiegali na boisko po meczu, żeby znieść swoich piłkarzy do szatni na rękach! Próżno byłoby szukać znanych nazwisk w zespole, który prowadził 34-letni trener Józef Wrzos, trener II klasy. Udało się mu jednak stworzyć kolektyw, który do ostatecznego meczu o trofeum przygotowywał się na specjalnym zgrupowaniu w Kluczborku.

W finale, który odbył się w Kielcach na stadionie Błękitnych, częstochowianie spotkali się z Wisłą Kraków. Za drużyną Rakowa przyjechało wielu kibiców spod Jasnej Góry, bo Polskie Koleje Państwowe zgodziły się udostępnić częstochowskim sympatykom piłki nożnej zniżkowe bilety, tańsze aż o 33 procent. Z 6 tysięcy kibiców obecnych na tym spotkaniu, połowa przyjechała z Częstochowy.

Raków dzielnie trzymał się przez ponad 100 minut. „Były nawet momenty, że brawo naszym piłkarzom bili kibice z Krakowa” – zauważyło z dumą „Życie Częstochowy”. Dopiero w drugiej części dogrywki krakowianie strzelili dwa gole, które przesądziły o wyniku. Szkoda, bo w pierwszej połowie Wisła długo nie potrafiła stworzyć ani jednej dogodnej sytuacji, z wyjątkiem... karnego, którego nie wykorzystał Władysław Kawula, a Raków mógł w tym okresie strzelić pięć bramek. Trema i brak szczęścia przeszkodziły...

Pucharowa historia Rakowa pisana była także zwycięstwami w sezonie 2018/19. Po wyjazdowej wygranej z Victorią Sulejówek, maszerujący do ekstraklasy zespół Marka Papszuna gościł Lecha Poznań i po zwycięstwie 1:0 nabrał apetytu. Tym bardziej, że w 1/8 w Suwałkach wygrał gładko 3:0 z Wigrami, a w ćwierćfinale u siebie w dogrywce pokonał Legię Warszawa 2:1. Na drodze do finału stanęła jednak Lechia Gdańsk i zwycięstwem 1:0 sprawiła, że marzenia o zdobyciu Pucharu Polski trzeba było odłożyć.

Pod szyldem rezerwy

Rezerwy ROW Rybnik dokonały czegoś, co nigdy nie udało się pierwszej drużynie: w edycji 1974/75 doszły aż do finału Pucharu Polski. Sukces rybniczan nie był przypadkowy. Zaczęli od wyeliminowania Metalu Kluczbork w I rundzie, a później przyszedł już czas na wielkie firmy: Legię Warszawa w 1/16, Polonię Bytom w 1/8, Lecha Poznań w ćwierćfinale i Górnika Zabrze w półfinale!

Fot. Prywatne Zbiory Henryka Wieczorka

W tamtej drużynie grał między innymi szybki, sprawny i dobry technicznie, mierzący 162 cm Henryk Zdebel, ojciec późniejszego reprezentanta Polski – Tomasza. Atutem drużyny prowadzonej przez Edwarda Jankowskiego, byłego piłkarza Górnika i reprezentanta Polski, było żużlowe boisko. Położone w Chwałowicach, południowej dzielnicy Rybnika, przy niesprzyjającej pogodzie stanowiło dla przyjezdnych nieprzyjemną, błotnistą pułapkę. Przekonał się o tym choćby Lech, który na tej płycie wręcz... utonął i przegrał 1:2. Kiedy piłkarze schodzili z boiska po meczu, kibice nie mogli rozpoznać kto jest kim – tak byli ubłoceni!

Podczas spotkania z Górnikiem, w którym grali między innymi Andrzej Szarmach i Henryk Wieczorek, „murawa” znów nie pozwalała na prowadzenie normalnej gry. Wynik 2:1 otworzył rybniczanom drogę do finału, który odbył się na stadionie Cracovii, a tam drużyna ROW II nie mogła już skorzystać z  tego niecodziennego „boiskowego atutu”.

Widząc niepowtarzalną szansę na zdobycie pucharu, klub postanowił postawić na piłkarzy pierwszego składu. W finale zespół poprowadził Andrzej Trepka, trener pierwszej drużyny, a Edward Jankowski był jego asystentem. Ten pomysł nie przyniósł dobrego rezultatu. Rywal, Stal Rzeszów, wydawał się w zasięgu, gdyż właśnie awansował do ekstraklasy. W finale nie padła jednak żadna bramka, a w konkursie rzutów karnych rybniccy piłkarze, od Józefa Golli zaczynając, nie wykorzystali trzech pierwszych jedenastek i szansa przepadła. Rzeszowianie, którzy w drugiej i trzeciej serii przegrali pojedynki z Jerzym Fojcikiem, ostatecznie wygrali 3:2.