Śląski ZPN

Tak się grało w piłkę 70 lat temu

24/07/2018 19:17

Prezes Śląskiego Związku Piłki Nożnej Henryk Kula wręczając wyróżnienia najstarszym działaczom LKS Błyskawica Kończyce Wielkie z zainteresowaniem słuchał opowieści piłkarzy sprzed 70 lat! - Do takich wspomnień trzeba wracać, żeby zachować pamięć o początkach, ale także uświadomić dzisiejszym zawodnikom jak wiele się zmieniło - stwierdził prezes.


A więc wracamy!

- Urodziłem się w 1932 roku - mówi Władysław Żywczok. - Pochodzę z Kończyc Wielkich, gdzie wracający z drugiej wojny światowej żołnierze, zaszczepili piłkarskiego bakcyla miejscowej młodzieży. Miałem 15 lat gdy zostałem bramkarzem powstającej drużyny, czyli grupy kolegów spotykających się na łęgu pod kościołem. To był teren Państwowego Gospodarstwa Rolnego, na którym pasły się krowy więc musieliśmy poczekać aż pani Piekar odprowadzi zwierzęta do zagrody i dopiero wtedy mogliśmy wejść i przygotować do gry boisko, które sami sobie zrobiliśmy. Zaczynaliśmy od posprzątania odchodów, a później wyznaczaliśmy pole gry. Na szczęście synowie Erwina Frydeckiego, który był kierownikiem PGR, czyli Tadek i Janusz też grali z nami więc mieliśmy ciche pozwolenie na postawienie bramek. Piłkę pożyczaliśmy od kierownika szkoły Edwarda Paska trochę się bojąc, żeby nie pękła, ale radość z gry była większa od strachu.

- Z kim rywalizowaliście?

- W 1947 roku trenowaliśmy już w miarę regularnie, bo spotykaliśmy się dwa razy w tygodniu. Bronisław Mokrzycki, który podczas wojny był na Zachodzie Europy i tam poznał tajniki futbolu, pokazywał jak się: strzela, centruje ze skrzydła, główkuje, broni... Wszyscy go podziwiali i dlatego ustalał skład, gdy graliśmy z drużynami z okolicznych miejscowości w turniejach sportowych, które kończyły się festynami. Na nich, na grobli wokół boiska, spotykali się wszyscy od księdza proboszcza Józefa Steca po wójta Teofila Czakona i kibicowali swoim drużynom, a radość ze zwycięstw swojego zespołu była ogromna. Natomiast na wyjazdy jeździliśmy albo wozem drabiniastym, albo bryczkami, albo na rowerach. Gdy graliśmy w Kiczycach to rowerem trzeba było jechać prawie dwie godziny. Wsiadaliśmy więc po dwóch, jeden na siodełko, a drugi na rurkę, a ze mną jeździł Leopold "Polda" Foltyn i ruszaliśmy w drogę, pedałując na zmianę, żeby dojechać na czas na miejsce zbiórki.

- Skąd mieliście sprzęt piłkarski?

- Na początku graliśmy w ogólnodostępnych białych podkoszulkach, takich na ramiączkach i w spodniach oraz w zwykłych butach roboczych. Ja miałem to szczęście, że Gustaw Węglorz poprosił znajomych z Armii Andersa, którzy mieszkali we Włoszech, żeby przysłali mu paczkę z butami piłkarskim dla mnie i w 1949 roku miałem pierwsze korki w wiosce. Musiałem je... oddawać Bronisławowi Mokrzyckiemu gdy strzelał karne, bo jak mówił jemu są w tym momencie bardziej potrzebne niż mnie do stania w bramce. Później, gdy już w 1948 roku zarejestrowaliśmy się jako klub w Powiatowym Zarządzie Zrzeszenia Ludowych Zespołów Sportowych i zaczęliśmy regularnie grać w Lidze Wiejskiej to na koszulki podarowane przez Gminną Radę Narodową przyszywaliśmy emblemat LZS, a rozróżnialiśmy się od rywali tym, że mieliśmy czerwone berety. To znaczy zawodnicy mieli berety, a ja w bramce stałem w swetrze i kaszkiecie. Taka była wtedy bramkarska moda, bo pamiętam, że bramkarz reprezentacji Polski i Cracovii Henryk Rybicki był tak właśnie ubrany więc go naśladowałem.

- Gdzie się przebieraliście?

- Najpierw w ogóle nie było szatni. Przebieraliśmy się w krzakach nad Piotrówką, a gospodarz Józef Rychły podczas meczu pilnował ubrań. Kiedy więc dyrektor szkoły pozwolił nam korzystać z sutereny w budynku szkolnym byliśmy bardzo dumni. Szczęśliwi byliśmy też gdy w 1950 roku za zajęcie trzeciego miejsca w kategorii LZS w województwie w rywalizacji pod nazwą "Bądź sprawny do pracy i obrony" zostaliśmy nagrodzeni sprzętem sportowym i to wręczonym przez Gerarda Cieślika. Jechaliśmy z Tadkiem Smelikiem i Władkiem Czakonem ponad 3 godziny pociągiem do Katowic, żeby na uroczystościach zorganizowanych na boisku KS Baildon odebrać piłki, buty i stroje meczowe dla naszego klubu.

- Często wraca pan pamięcią do tamtych czasów?

- Mieszkałem w Kończycach Wielkich i grałem w Błyskawicy do 1952 roku, a później po ukończeniu nauki w Cieszynie z nakazem pracy trafiłem do Bytomia i tu zostałem. Z rzewną sympatią wspominam tamte lata na jubileuszowych spotkaniach z żyjącymi współzałożycielami klubu Tadekiem Smelikiem, Władkiem Czakonem czy Tadkiem Frydeckim. Pamiętamy też o nieżyjących współzałożycielach i pierwszych zawodnikach: Bronisławie Mokrzyckim, zwanym "Hardi", Poldzie Foltynie, Francku Bulandrze, Januszu Frydeckim, Ferdzie Świeżym, Tomku Kuchejdzie, Józku Mazurku, Stasiu Jurgale czy Gustawie Stoszku i wielu innych, którzy nie doczekali jubileuszu 70-lecia swojego klubu. Do mojej rodzinnej miejscowości wracam żeby odwiedzić siostrę Małgorzatę, a wtedy razem z chrześnicą Urszulą zaglądam na boisko i budynek klubowy. Ostatnio byłem tam gdy jej syn miał święcenia diakonackie. Wielkokończanie cieszą się, że najważniejsze uroczystości nie tylko sportowe, ale także rodzinne, religijne, organizacyjne i państwowe mogą świętować w tak pięknym obiekcie. Jestem dumny, że teraz tak właśnie wygląda budynek klubowy i że młodzież ma takie warunki do uprawiania sportu. Chylę czoła przed wszystkimi działaczami, darczyńcami i władzami samorządowymi dzięki którym od tego co myśmy zaczęli nasz klub doszedł do tego co ma dzisiaj. Życzę więc naszym następcom, żeby pod poświęconym na jubileuszu sztandarem, rodziły się kolejne sukcesy organizacyjne i sportowe oraz wyników na miarę marzeń kibiców.