Śląski ZPN

Tomasz Rusek został sędzią, bo chciał… oglądać mecze

15/01/2019 14:48

Przewodniczący Kolegium Sędziów Śląskiego Związku Piłki Nożnej Tomasz Rusek poświęcił spory kawałek swojego życia piłkarskiej pasji. Znalazł jednak także czas na rodzinę i pracę, w której z tytułem dr. inż. jest wykładowcą na Politechnice Śląskiej.  


- Jako zawodnik nigdzie nie byłem oficjalnie zarejestrowany – mówi Tomasz Rusek, urodzony 10 września 1963 roku. – Uczestniczyłem jednak w rozgrywkach szkolnych zarówno piłkarskich jak i z racji wzrostu siatkarskich, a przede wszystkim oglądałem mecze. Całe życie mieszkam w Chorzowie więc od najmłodszych lat chodziłem na spotkania Ruchu, a chcąc mieć jeszcze większy dostęp do piłkarskich wydarzeń postanowiłem zostać sędzią. Nie wszyscy się do tego przyznają, ale ja powiem wprost. Jako student z legitymacją sędziowską, w tamtych czasach, miałem możliwość bezpłatnego wstępu na mecze i korzystałem z tego przywileju. A ponieważ w najbliższej okolicy miałem według dawnej nomenklatury I-ligowy Ruch, II-ligowy GKS Katowice i III-ligowy AKS Chorzów więc z Batorego tramwajem czy na piechotę docierałem na te stadiony i cieszyłem się oglądając piłkarskie widowiska.

- Jak trafił pan na kurs sędziowski?

- Przeczytałem ogłoszenie w Sporcie, że są zapisy. Przyszedłem więc na ulicę Francuską i w czerwcu 1985 roku zdałem egzamin. Pierwszy mecz sędziowałem trampkarzom Pogoni Nowy Bytom i Naprzodu Lipiny. Goście wygrali 7:0, a na mnie największe wrażenie zrobiło to, że trenerem zwycięzców był znany mi doskonale z występów w barwach Ruchu Józef Gomoluch.

- Który mecz zapamiętał pan szczególnie?

- Jak jest ich 1300 to trudno wybrać jeden, ale pamiętam szczególnie III-ligowe spotkanie Górnika Lędziny z GKS Tychy w rundzie jesiennej sezonu 1994/1995. Prowadziłem zawody jako sędzia główny i czułem, że spełniłem zadanie, a mimo to przez obserwatora zostałem niedoceniony, bo obawiał się co powiedzą przełożeni. To były derby, na które przyszło z Tychów tysiąc kibiców i zajmowali połowę trybuny, na której zostali usadowieni za ławkami rezerwowymi, blisko boiska, odgrodzeni od murawy tylko metrowym, metalowym płotkiem. Trzeba więc było stanąć z nimi twarzą w twarz, bo na przykład przy wrzucie piłki z autu widziałem ich doskonale i czułem, że chcą wywrzeć presję. W dodatku gra na śliskiej murawie, w październikowej mżawce, była bardzo ostra, a ja pokazałem chyba tylko pięć żółtych kartek, bo nigdy nie byłem zbyt skory do karania zawodników. Mecz się skończył wynikiem 2:1 dla lędzinian, a mimo to tyscy kibice nie znaleźli pretekstu, żeby wbiec na murawę. Ponadto, choć do dość mocno oddalonej szatni musieliśmy iść przez trybuny, nie przeszkadzali nam ani przy zejściu z boiska w przerwie, ani przy powrocie na drugą połowę, ani po meczu. Byliśmy więc zadowoleni jako cała trójka, a byli ze mną sędziujący na liniach Jasiu Kokot i Darek Mrozik. Naprawdę miałem satysfakcję, że zdałem egzamin i tylko tej niskiej noty żałowałem, bo naprawdę niczego złego nie zrobiliśmy, a poradziliśmy z sobie z presją, która często powoduje, że popełnia się błędy.

- Jak wysoko wspiął się pan po sędziowskiej drabince?

- Jako sędzia główny przez sześć sezonów sędziowałem około 60 meczów III ligi, a jako asystent od maja 1991 roku miałem przyjemność jeździć jako asystent na szczebel centralny. Ostatni mecz na ogólnopolskiej arenie sędziowałem w listopadzie 2009 roku i sędziowałbym pewnie jeszcze rundę wiosenną gdyby nie drugie już zerwanie więzadła krzyżowego. Dlatego nie dociągnąłem do pełnych 19 lat, ale i tak jest co wspominać z tych ponad 200 spotkań na dwóch najwyższych krajowych poziomach. Była nawet taka runda, w której na 15 kolejek w ekstraklasie miałem 13 meczów i nawet z urlopu zostałem wezwany przez ówczesnego obsadowego Leszka Saksa do chorągiewki. A na koniec rundy jeszcze doszedł mecz Pucharu Polski i zakończyłem jesień z dorobkiem 14 występów na szczeblu centralnym. Szczególnie często wracam pamięcią, bo przypominają mi to w domu oraz w koleżeńskich rozmowach inni sędziowie, do meczu Legii z Widzewem z rundy jesiennej w 2002 roku. Zresztą hasło „Witamy w piekle” otwiera także dzisiaj wideo w Internecie, gdzie widać co się wtedy działo na trybunach. Piotrek Święs prowadzący zawody, musiał je przerwać, bo kibice wtargnęli na boisko. Pojawiły się na nim wozy bojowe. Żona mi mówiła, że oglądając ten mecz w telewizji była spokojna gdy widziała mnie na ekranie, ale gdy znikaliśmy z wizji to się martwiła. A ja musiałem zareagować, bo dwóch zawodników Widzewa, zamiast zejść do szatni, postanowiło się… przyglądać, bo czegoś takiego jeszcze nie widzieli. W dodatku gdy im mówiłem, że mają opuścić murawę zaczęli dyskutować o tym, że w którejś z akcji pokazałem aut nie w tę stronę. Nie przytoczę słów, które wtedy poskutkowały, ale na szczęście skończyło się wszystko szczęśliwie, bo dotarliśmy do tunelu, a po kilkunastu minutach przerwy mecz został dokończony. Miałem też okazję uczestniczyć w rewanżu wiosną 2003 roku w Łodzi, gdzie również była ognista oprawa. Takie to były czasy.

- Czy miał pan też okazję sędziować mecze poza granicami Polski?   

- Tak. Przez sześć lat, bo od 1998 roku do 2003 roku byłem asystentem międzynarodowym i mam 20 występów zagranicznych, które dały możliwość poznania ciekawych miejsc. Największe wrażenie zrobił na mnie wyjazd do Jerozolimy gdzie w 2000 roku Beitar w rewanżowym meczu Pucharu UEFA podejmował WIT Tbilisi. Smaczku tej wyprawie dodała historia, bo byliśmy tam pod koniec sierpnia i mieliśmy okazję zwiedzić miejsca, w których kilkanaście dni później rozgorzał konflikt izraelsko-palestyński.

- W jaki sposób przeszedł pan z etapu „biegania z gwizdkiem i chorągiewką” do roli działacza?

- Mamy na Śląsku taką tradycję, że sędzia który z racji wieku kończy sędziowanie na szczeblu centralnym może jeszcze, o ile zdrowie mu pozwala, przez dwa lata prowadzić mecze w IV lidze. Ja też tak planowałem, ale zmiany spowodowane zatrzymaniami związanymi z ogólnie nazywaną „sprawą wrocławską” spowodowały, że musiałem jako wiceprzewodniczący przejąć obowiązki przewodniczącego Kolegium Sędziów. Wtedy właśnie, ówczesny wiceprezes Śląskiego Związku Piłki Nożnej Henryk Kula, informując mnie, że zarząd powierzył mi te obowiązki, we wrześniu 2010 roku, dodał, że nie wypada, żeby prezes sędziował. Na początku nie chciałem tego zaakceptować i długo biłem się z myślami, ale w końcu dotarło do mnie, że przecież każdemu na boisku może zdarzyć się błąd. A co będzie jeżeli przydarzy się mnie? Ludzie powiedzą, że szef sędziów nie umie sędziować i ucierpi cała organizacja. To mnie przekonało i w październiku 2010 roku na boisku Carbo Gliwice ostatni raz wybiegłem jako arbiter seniorskich zmagań. Jeszcze wiosną 2011 roku, dla „roztrenowania”, koledzy z Podokręgu Katowice pozwolili mi posędziować w rozgrywkach młodzieżowych i ostatecznie zamknąć ponad 25-letni rozdział. A później te wszystkie obowiązki, które na mnie zaczęły spływać, spowodowały, że ostatecznie zamieniłem gwizdek na zeszycik. Na tym polega specyfika działalności sędziowskiej, że po latach brania, oczywiście popartego ciężką pracą, przychodzi czas na oddawanie. Kiedyś mnie uczono, a teraz ja mam uczyć, dziękując za moje wychowanie i wykształcenie sędziowskie. W 2011 roku zostałem zgłoszony jako kandydat na obserwatora szczebla centralnego, a po propozycji Zbigniewa Przesmyckiego, w 2012 roku powołanego na przewodniczącego Kolegium Sędziów PZPN, zostałem członkiem zarządu „centrali” i jako obserwator awansowałem na kolejne szczeble do ekstraklasy włącznie. Jest to dla mnie zadośćuczynienie za te wszystkie lata poświęcone pracy w organizacji. Najbardziej odpowiedzialny czuję się jednak za środowisko sędziowskie w naszym regionie.

- Jakie stawia pan przed sobą cele?

- Na poziomie IV ligi i klasy okręgowej zbudowaliśmy swój system selekcji i szkolenia, w którym przygotowujemy i wybieramy sędziów, przygotowywanych do reprezentowania nas na szczeblu centralnym. Na tym mi szczególnie zależy. Chciałbym, żeby sędziowie, którzy maja tak zwane krzyżyki i są kandydatami do II ligi, a mamy ich trzech na 31 w całej Polsce, zrobili kolejny krok do przodu. Młodzi Łukasz Groń i Piotrek Szypuła są z naznaczenia centralnego, a Paweł Dziopak okazał się najlepszy na III-ligowych boiskach i wywalczył sobie swoją szansę. Liczę na to, że przynajmniej jeden awansuje do II ligi i mam ciche marzenie, że na jednym się nie skończy. Zespół sędziowski na szczeblu centralnym niestety się nam starzeje więc liczę, że atak naszej młodzieży się powiedzie. Jednocześnie będzie to sygnał dla mnie i dla naszego prezydium, że te wszystkie modele i systemy szkoleniowe oraz działania, które wprowadzamy, zmieniły nastawienie i mentalność sędziów, którzy dają sobie radę w tych nowych realiach. Zainteresowano się tym naszym modelem i w poprzednim numerze gazety sędziowskiej zaprezentowano nawet nasz system, którego nie ukrywamy. Żartuje, że nim inni nas skopiują to my… wymyślimy na pewno coś nowego. Mamy bowiem w prezydium takich ludzi, z których jestem bardzo dumny. Działają w myśl zasady jeden za wszystkich wszyscy za jednego. Nikomu nie trzeba mówić co ma robić. Jeden motywuje drugiego. Są to chłopcy z otwartymi głowami, różnym wykształceniem i ogromną ochotą do pracy oraz lojalni. Mamy do siebie zaufanie i rozmawiamy szczerze, nie martwiąc się, że coś „wypłynie”.

- Czy rodzina zaakceptowała pana sędziowską pasję?

- Nie ukrywam, że większość tych moich sędziowskich sukcesów to zasługa… mojej żony. Maria, a dla bliskich Mariola, nie miała nic wspólnego ze sportem. Z zawodu jest pielęgniarką. Kiedy się poznaliśmy ja już byłem sędzią, a gdy nasza znajomość dojrzała do tego, że mówiliśmy o ślubie, to powiedziałem, że chciałbym dalej sędziować. Wtedy ona stanowczo powiedziała, że nie mam nawet prawa myśleć o tym, że nie będę sędziował. I naprawdę miałem wsparcie. Pewnie nigdy się nie dowiem jak wyglądały te weekendy beze mnie, szczególnie wtedy gdy już mieliśmy trójkę dzieci, z którymi ona zostawała w domu. Zwłaszcza, że na szczeblu centralnym rozpoczynają się już wyjazdy, które nierzadko są dwudniowe. Trzeba też wtedy dużo zdrowego rozsądku. Niestety brakuje go czasem młodym sędziom, którzy po powrocie z dalekiego wyjazdu na sobotni mecz biorą jeszcze w niedzielę spotkanie na niższym szczeblu albo w futsalu. Ten czas należy poświęcić rodzinie, żeby się nie rozpadła, a znam kilka przypadków, które skończyły się rozwodami, albo zakończeniem kariery sędziowskiej. Ja miałem autentyczne wsparcie żony, a dzieci mi kibicowały. Najstarszy syn Marcin piłkarsko udzielał się w amatorskich rozgrywkach i poszedł w moje sędziowskie ślady. Córka Agnieszka, która w minionym roku wyszła za mąż, grała w piłkę ręczną, a najmłodszy syn Szymon za rok będzie się przygotowywał do matury więc to jest dla niego w tej chwili priorytet.

- W pracy też miał pan wyrozumiałych przełożonych i kolegów?

- Od czasu studiów związany jestem z Politechniką Śląską – Wydziałem Elektrycznym. Po ukończeniu nauki i odbyciu obowiązkowej wtedy rocznej służby wojskowej wróciłem na uczelnię jako nauczyciel akademicki, a od 16 lat odpowiadam za dydaktykę w Instytucie Elektroenergetyki Sterowania Układów. Jestem zastępcą dyrektora do spraw dydaktyki oraz trzecią kadencję senatorem. Dopóki mogłem grałem też w uczelnianych rozgrywkach pracowniczych szumnie zwanych Ligą Profesorów, aż do momentu zerwania więzadła. Później poszło drugie i to był koniec aktywności sportowej. Najważniejsze jest jednak to, że od samego początku pracy łączyłem ją z sędziowaniem, wykorzystując to, że niektóre obowiązki mogłem sobie dostosować do sędziowskiego terminarza. Miałem też wśród przełożonych kibiców, którzy akceptowali to co robię. Nie było więc problemu, tym bardziej, że pracę traktowałem jako obowiązek numer 1, a sędziowanie było dodatkiem. Oczywiście, na poziomie, do którego doszedłem, dawało też zadowalający zastrzyk finansowy dla rodziny, która też to docenia. Mogę więc powiedzieć, że wszyscy byli zadowoleni.