Śląski ZPN

Już trzy pokolenia w rodzinie Buchcików związały się z piłką nożną

14/02/2019 16:21

Piotr Buchcik piłkarskie drzewo genealogiczne zaczyna od ojca i stryja, którzy grali w Uranii Kochłowice. On sam, oddał serce Wawelowi Wirek, którego wychowankami byli także jego trzej synowie.


Trzy pokolenia połknęły więc piłkarskiego bakcyla, a czwarta generacja, z najstarszym, na razie 3-letnim, Filipem, dopiero dorasta. Trudno sobie jednak wyobrazić, żeby daleko padło jabłko od jabłoni.

- Jak się zaczęła pana piłkarska droga?

- Wszedłem na nią bardzo wcześnie, bo mieszkałem kilka metrów od boiska Wawelu i praktycznie „raczkowałem” na murawie – mówi Piotr Buchcik. – Urodziłem się 21 czerwca 1957 roku i już mając cztery lata zacząłem jeździć z ojcem na meczowe wyprawy, bo wyjazd na przykład na Podlesiankę, to było wtedy wyzwanie. W autobusie mieliśmy drewniane ławki, ale nikt nie zwracał uwagi na niewygody, bo najważniejsze były mecze, o których dyskutowało się godzinami.

- Kiedy rozpoczął pan treningi?

- Z naszego osiedla, nazywanego Werdonem, pochodzi kilku znanych piłkarzy jak na przykład świętej pamięci Stasiu Grzywaczewski. Większość zawodników Wawelu też tam mieszkała. Nie miałem więc innej opcji. Poszedłem tym samym szlakiem i od najmłodszej grupy do wieku juniora grałem w Wawelu. Wyżej się nie przebiłem, bo moim konkurentem do miejsca w bramce był Gienek Ufel. Starały się o niego Szombierki Bytom, ROW Rybnik i GKS Katowice, ale on ciągle bronił w Wawelu i „zajmował mi miejsce”. Był lepszy, ale może gdyby poszedł wyżej to ja miałbym okazję się pokazać i wskoczyć do zespołu seniorów. Nie udało mi się to jednak i na jednym meczu w A-klasowych rezerwach na boisku Baildonu Katowice skończyła się moja boiskowa przygoda.

- Wtedy postanowił pan zostać trenerem?

- Najpierw była praca, a następnie poszedłem do wojska i założyłem rodzinę. Dopiero po trzydziestce wróciłem do klubu jako trener. Społecznie prowadziłem zajęcia z dziećmi i bramkarzami, aż wreszcie zdobyłem trenerskie uprawnienia i na 11 prawie lat przejąłem pierwszą drużynę po Janie Benigierze. Do dzisiaj mam kwitek opłaty za kurs, za który w 1994 roku sam sobie zapłaciłem 2 miliony złotych, żeby zostać szkoleniowcem.

- Jaki był pana największy sukces?

- Zacząłem pracę z drużyną, która była w okręgówce i po trzech latach, w sezonie 1997/1998  awansowaliśmy do IV ligi, w której grały też drużyny z województwa opolskiego. Dużo było wtedy pamiętnych meczów. Na przykład spotkanie w Bielsku-Białej, gdzie po pierwszej połowie prowadziliśmy 2:0, ale w przerwie podszedł do mnie sędzia i podpowiedział, że mam zmienić prawego obrońcę, bo zaraz wyleci z boiska. Dokonałem zmiany i faktycznie prawy obrońca na początku drugiej połowy został usunięty z boiska, a mecz, w którym sędzia pokazał 14 żółtych kartek zakończył się remisem 2:2. Graliśmy w dziesiątkę do 99 minuty i dopiero po ostatnim strzale gospodarzy z rzutu wolnego, gdy piłka trafiła w spojenie, sędzia zakończył spotkanie. To były naprawdę ciężkie czasy dla ludzi, którzy kochali piłkę.

- Czy po zamknięciu rozdziału trenerskiego rozpoczął pan etap działacza?

- Działaczem zostałem jeszcze w trakcie pracy trenera, bo dostałem propozycję objęcia funkcji wiceprezesa do spraw finansowych i tak zostało do dzisiaj, czyli mam już w tej roli ponad 20 lat, odpowiadając w sumie za klub. Po pracy na rudzkich kopalniach: Grunwald i Pokój oraz 14 latach spędzonych w Zakładach Urządzeń Technicznych Zgoda w Świętochłowicach przeszedłem na emeryturę. Żona chciałaby, żebym już spokojnie sobie odpoczywał, ale ja nie potrafię usiedzieć w domu. Wstaję więc codzienne o 6.30 i idę do klubu. Krysia czasem narzeka, ale jak jest tak jak teraz, tak zwany "martwy okres" bez meczów to „wygania” mnie z domu, mówiąc mi: co ty tu robisz? Przez tyle lat, w których wszystkie soboty i niedziele od rana do wieczora byłem poza domem, bo doglądałem w klubie wszystkich meczów, człowiek wpadł w ten piłkarski rytm i siedzenie w domu przy stole przeszkadza i drażni. Muszę jednak trochę przyhamować, bo po tych wszystkich latach, w których byłem w klubie odpowiedzialny za wszystko, odezwał się organizm. Jestem już po bajpasach i o serce powinienem dbać, a na meczach to jest trudne zadanie.

- Czy dzieci poszły pana piłkarskim śladem?

- Synowie trenowali w Wawelu, ale próbowali zostać sędziami. Pierwszy  był Tomek, drugi Grzesiu, a trzeci Andrzej, który był z nich najlepszy, ale jako 22-latek trafił do III-ligowej Walki Makoszowy. Później występował w III lidze w Orle Babienica-Psary, MKS Myszków, Górniku Wesoła i Ruchu Radzionków oraz w IV lidze w Sarmacji Będzin, Gwarku Ornontowice i Polonii Bytom, w której nadal gra, pracując jako nauczyciel więc sędziowanie musiał odłożyć na później. Mam też wnuki, ale są jeszcze za małe, żeby myśleć o piłce, Myślę jednak, że następne pokolenie też będzie kontynuować rodzinne tradycje, które zapoczątkował mój stryj. "Ujek Richard", bo tak go nazywaliśmy, był bramkarzem, a później kierownikiem Uranii Kochłowice, gdy grała w II lidze. Tata, który miał na imię Józef też grywał w Uranii, ale jak się ożenił i przeprowadził na Wirek to już był tylko kibicem klubu z Wirku, ale za to wiernym aż do końca. Jeździł na wszystkie mecze pierwszej drużyny i udzielał się też w klubie działając społecznie.

- Kiedy w pana działaczowskim życiorysie pojawiła się działalność w Podokręgu Katowice?

- Za prezesury Stanisława Mitasa przez dwie kadencje byłem członkiem zarządu, a teraz w zarządzie kierowanym przez prezesa Stefana Mleczkę jestem wiceprezesem do spraw szkolenia. Wprawdzie rok straciłem ze względu na leczenie, ale znowu jestem w akcji i czekam na rundę wiosenną, bo w klasie A czeka nas wielki wyścig rudzkich drużyn. Po rundzie jesiennej w czołówce tabeli są Jastrząb Bielszowice, Grunwald i Wawel. Będą więc na pewno spore emocje.