Śląski ZPN

Piotr Kochowski w barwach Zapory Wapienica rozegrał ponad 1000 spotkań i strzelił ponad 600 goli

15/02/2019 18:32

W 65-letniej historii LKS Zapora Wapienica Piotr Kochowski zapisał najdłuższy rozdział. Nikt inny nie może się bowiem pochwalić, że rozegrał w jej barwach ponad 1000 spotkań i strzelił dla niej ponad 600 goli.


- Kiedy rozpoczął pan grę w Zaporze Wapienica?

- Trafiłem do Zapory Wapienica w 1973 roku, czyli jako 16-latek i to był mój pierwszy, a zarazem praktycznie jedyny klub - mówi Piotr Kochowski. - Co prawda podczas studiów na pół roku "wylądowałem" w III-ligowej wtedy Stali Racibórz, która z pierwszego rocznika studentów zwerbowała trzech piłkarzy, ale miejscowi zawodnicy mnie nie zaakceptowali. Nie chcieli ze mną grać. Nie podawali mi piłki, a ja zawsze uważałem, że gra powinna sprawiać przyjemność. Dlatego po trzech miesiącach wróciłem do swoich, bo w Zaporze z kolegami po prostu mogłem się cieszyć wybiegając na boisko.

- Czy jest pan klubowym rekordzistą pod względem liczby bramek i występów w barwach Zapory?

- Dokładnych liczb nie podam, ale rozegrałem w sumie 35 sezonów. Nigdy nie liczyłem swojego dorobku, jednak w najgorszym swoim sezonie miałem 10 strzelonych goli, a w najlepszym 37. Wybierając więc średnią można przyjąć, że zdobyłem w sumie ponad 600 bramek, a zakładając, że mieliśmy około 30 meczów w sezonie wychodzi mi, że uzbierało się ponad 1000 występów.

- Który z nich był najbardziej pamiętny?

- Był taki mecz, który przeszedł do klubowej legendy. Graliśmy z Pogórzem. To było na początku lat dziewięćdziesiątych. Wygraliśmy 9:0. Strzeliłem wtedy 7 goli, a przy ósmej miałem spory udział, bo po moich uderzeniu piłka trafiła w poprzeczkę, odbiła się od głowy obrońcy przeciwników i wpadła do siatki.

- Co takiego jest w Zaporze, że "zatrzymuje" ludzi?

- Łączy nas rodzinna atmosfera. Kiedy byłem zawodnikiem, trenerem i działałem w zarządzie jako wiceprezes, bo takie role pełniłem w naszym klubie, to zależało mi na tym żeby do drużyny wchodzili zawodnicy, którzy chcieli w niej grać. Nie szukaliśmy wzmocnień tylko budowaliśmy relacje między sobą. Do dzisiaj jesteśmy więc kolegami, bo łączyło nas nie tylko boisko. Spotykaliśmy się całymi rodzinami. Organizowałem co roku zabawę klubową, która z jednej strony integrowała środowisko, a z drugiej przynosiła także dochód, który przekazywaliśmy na obozy dla juniorów. Co roku nasza młodzież wyjeżdżała na zgrupowania, a muszę dodać, że to były inne czasy niż obecnie. Teraz miasto daje środki i utrzymuje bazę, a myśmy musieli sobie wszystko sami zrobić i na wszystko zarobić.

- Do kiedy działał pan w Zaporze?

- Gdy w 2010 roku zostałem radnym to zrezygnowałem z działalności w zarządzie, żeby nie było podejrzeń, że jako działacz klubu foruję swój klub przy podziale dotacji czy innych ustaleniach dotyczących sportu w Radzie Miasta. Choć nie pełnię już żadnych oficjalnych funkcji w klubie to nadal jestem jednak jego sympatykiem. Trudno mi nim jednak nie być, skoro tak na dobrą sprawę spędziłem w klubie więcej czasu niż w domu, czy gdziekolwiek indziej. Budowaliśmy boisko robiąc wszystko społecznie. Teraz jest to sprawa miasta, które daje środki, a prace wykonuje specjalistyczna firma. Natomiast my spotykaliśmy się i co kto umiał robić, na czym się znał, wykonywał własnymi rękami. Nasze boisko było "pod górkę", a różnica między dolną i górną bramką była dwa i pół metra, czyli poprzeczka jednej bramki była niżej niż linia bramkowa w drugiej. Podczas jednego z moich pierwszych sezonów w Zaporze, bodaj w meczu z Bąkowem, gdy starszy kolega nie wykorzystał rzutu karnego, do następnej jedenastki, w samej końcówce meczu, podszedłem bez strachu. Gdy zobaczyłem, że bramkarz rzucił się w jeden róg, strzeliłem lekko w drugą stronę. Tocząca się po boisku piłka ledwo przekroczyła linię bramkową i... wróciła. Bezsilny bramkarz rywali walił pięściami w ziemię, a nasz trener chciał mnie udusić za to, że wystawiłem jego nerwy na taką próbę. Miałem wtedy chyba 17 lat i teraz mogę to opowiadać jako anegdotę, a dzisiaj nasi zawodnicy grają na płycie równej jak stół.

- Czego życzy pan swojej drużynie na tegoroczną rundę wiosenną?

- Uważam, że absolutnym maksimum możliwości klubu i potrzeb tego środowiska jest gra w klasie okręgowej. Na razie występujemy w klasie A i po rundzie jesiennej zajmujemy 10  miejsce. Moim zadaniem nie ma sensu robić awansu na siłę. Mamy świeżo w pamięci sezony 2008/2009 i 2012/2013, bo wtedy nasza drużyna grała w okręgówce. Zajmowała jednak miejsca w "ogonie" tabeli i spadała, a w dodatku pościągani z innych klubów zawodnicy odchodzili i zostawaliśmy bez zespołu, ale z długami. Także atmosfera w klubie po porażkach była kiepska. Jestem zdania, że powinniśmy być klubem typowo środowiskowym i rodzinnym, dla ludzi z tego regionu. Powinni w nim grać nasi wychowankowie. Cieszę się, że Zapora stawia na młodzież i wierzę, że właśnie obecni juniorzy będą kontynuować nasze tradycje bawiąc się na boisku. Oczywiście, najbardziej uzdolnieni niech idą wyżej i rozwijają swój talent, ale pozostali niech sprawiają radość swoim kibicom. Tak naprawdę widzowie cieszą się kiedy ich zespół wygrywa i mniej ważne jest to w jakiej klasie rozgrywkowej rywalizuje. Przegrywająca drużyna w klasie okręgowej nie ściągnie na trybuny widzów, a wygrywający zespół w klasie A da radość widzom. I tej radości życzę kibicom w Wapienicy nie tylko na rundę wiosenną, ale na całe lata.