Śląski ZPN

Z Jednością Jejkowice wywalczył awans do okręgówki i jako zawodnik, i jako prezes

1/09/2021 16:51

Po pięciu latach banicji Jedność Jejkowice wróciła do klasy okręgowej, w której po czterech kolejkach ma 4 punkty i plasuje się w środku tabeli.


- Do narodzin sukcesu potrzebni są ludzie – mówi Prezes Jedności Jejkowice Łukasz Szczyrba. - Ten awans jest więc przede wszystkim zasługą grupy ludzi, od samorządu zaczynając, poprzez trenera Krzysztofa Pawlaszczyka, który ma moc przyciągania do siebie optymistów chcących stworzyć coś fajnego. To oni właśnie stworzyli w naszym klubie – nomen omen – jedność i to był fundament mistrzostwa, po które sięgnęliśmy w klasie A z dużą przewagą. To jest także podstawa atmosfery, która sprawia, że nasz klub działa na stabilnych zasadach. Nikogo nie wypraszamy, bo dla każdego kto chce być z nami znajdzie się coś do zrobienia, ale nastawiamy się przede wszystkim na to, żeby w drużynie było jak najwięcej młodych i swoich zawodników. Trener ma za zadanie to wszystko scalić, żeby w klubie amatorskim, jakim jesteśmy, działać według przyjętych zasad. Na pewno jest to ciężkie, bo nie ukrywamy, że w klubach brakuje działaczy, ale ci którzy są muszą ciągnąć ten wózek w jednym kierunku. W drużynie bez wątpienia potrzebni są zawodnicy, ale do sukcesu klubu, niezbędni są działacze oraz przychylne oko wójta czy Rady Gminy.

- Jak się zaczęła pana przygoda z Jednością Jejkowice?

- W Jedności jestem praktycznie całe życie. Pochodzę wprawdzie z Niewiadomia, ale moim rodzice przeprowadzili się do Jejkowic, bo tam była ich ojcowizna. Jako dziecko, ponieważ nie było wtedy w klubie drużyny trampkarskiej więc byłem za młody żeby grać, biegałem na meczach juniorów z chorągiewką jako sędzia boczny. A kiedy już mogłem zostać oficjalnie zawodnikiem to trenowałem i grałem aż do klasy okręgowej włącznie i zakończyłem występy 9 lat temu, czyli w wieku 36 lat. Wtedy byłem już doświadczonym działaczem, choć z tym moim prezesowaniem było różnie, bo jako radny, a tę funkcję też pełniłem, oficjalnie nie mogłem stać na czele klubu. Byłem nim już jednak jako zawodnik, bo zacząłem przed trzydziestką. Byłem też w klubie gdy po 13 latach gry w okręgówce spadliśmy da klasy A, ale nie traktowaliśmy tej degradacji jako porażki tylko uznaliśmy, że przyszedł czas na reset. Myślę, że w każdym klubie są takie chwile, w których poznaje się kto jest na dobre i na złe, żeby się przekonać na kim można najbardziej polegać.

- Kiedy cieszył się pan najbardziej jako zawodnik, a kiedy jako prezes?

- Najlepsze chwile na pewno związane są z awansami. Jako zawodnik poznałem ten smak w 2003 roku, a jako prezes dwa miesiące temu. Tamta drużyna sprzed 18 lat, praktycznie w jedenastoosobowym składzie wywalczyła pierwsze miejsce z przytupem. Tylko raz przez cały sezon zeszliśmy z boiska pokonani. Najbardziej z tamtego sezonu utkwił mi w pamięci ostatni mecz rundy jesiennej u siebie z Fortecą Świerklany. Moja bramka zadecydowała o zwycięstwie 2:1 i sprawiła, że zdobyliśmy mistrzostwo półmetka, a jednocześnie do rundy wiosennej przystępowaliśmy jako zdecydowany faworyt i należycie wypełniliśmy swoją rolę. Pamiętam też doskonale bramkę, którą nawet często wspominamy na klubowych spotkaniach. W klasie okręgowej, na boisku Unii Racibórz, która była faworytem i prestiżowym rywalem, na bardzo fajnej murawie zremisowaliśmy 1:1, a ja trafiłem z około 30 metrów. Natomiast tegoroczny awans przyszedł w okresie pandemicznym i żałujemy, że kibice nie mogli oglądać tej fajnej drużyny, którą dzięki sponsorom i zaangażowaniu działaczy udał się zbudować. A było co oglądać, bo seria efektownych zwycięstw pozwoliła nam zakończyć sezon z 11-punktową przewagą nad wicemistrzem. Gra się jednak dla kibiców, a tego nam zabrakło. W dodatku na początku nikt nie myślał o awansie, a gdy przewaga urosła to po prostu nie można było już tej szansy zaprzepaścić.

- Kto był liderem drużyny, która w czerwcu weszła do klasy okręgowej?

- Tak się nam ten zespół dobrze ułożył, że mieliśmy dużą jakość i w ataku, i w pomocy. Kapitanem jest Tomasz Czerny, dyrygent środka pola. Doświadczeniem imponuje Szymon Cichecki. W ataku Dawid Drozdowski z Piotrem Szymurą byli siłą uderzeniową. Byli, bo teraz są problemy z powodu kontuzji. Mogliśmy jednak liczyć na cały zespół, któremu teraz jasno stawiamy cel. Chcemy być beniaminkiem, który będzie sprawiał niespodzianki. Na pewno mamy potencjał, ale zdajemy sobie sprawę, że ten zespół musi się „ustawić” do gry w okręgówce. Mamy kłopot z młodzieżą, bo zawodnicy, którzy skończyli grę w juniorach nie chcą walczyć o miejsce w zespole tylko chcą odejść, zakładając z góry, że sobie w tej wyższej klasie nie dadzą rady. My jednak chcemy dalej iść tą drogą wprowadzania naszych zawodników i nie robić na siłę „paki” tylko przeznaczać pieniądze jakie mamy na szkolenie młodzieży. Mamy w klubie 8 drużyn młodzieżowych i to jest nasza przyszłość. Pracują u nas ambitni trenerzy, a rodzice zawodników zgodzili się na opłacanie składek więc mamy zaplecze. Organizujemy dla tych drużyn turnieje, wyjazdy, sparingi, a koszty biorą na siebie rodzice. W ten sposób też uczestniczą w budowaniu klubu i cieszą się, że dzieci nie siedzą przy komputerach. Ja jestem wychowany w czasach, w których mama na kolację wołała dziecko do domu z podwórka, na którym grało się do zmroku, a teraz dzieci trzeba „wypchać” z domu i my to umożliwiamy.

- Co pan robi poza działalnością w klubie?

- Mam swoją firmę w branży górniczej, bo produkujemy elementy, które mają zastosowanie w obudowach zmechanizowanych, a wiadomo jak ta branża w tym momencie wygląda w Polsce. Dlatego są duże nakłady na przebranżowienie i szukanie czegoś innego, co nie jest proste. Mam jednak możliwości żeby wspierać klub także pod względem finansowym. Usłyszałem jednak kiedyś takie mądre powiedzenie: „Samemu to się... gazetę czyta” i dlatego staram się szukać kolegów, mających podobne zainteresowania, żeby zarazić ich swoją pasją, bo wspólnie można zrobić znacznie więcej. Jest więc taka grupa ludzi i firm, którzy jak trzeba to „łatają dziury” i czasami dopłacamy, żeby klub funkcjonował. Na szczęście udało mi się tą piłkarską pasją zarazić najmłodszego syna. Mogę chyba nawet powiedzieć, że Nikodem, totalnie zachorował na piłkę nożną. Ma 8 lat i jest w tej najmłodszej grupie, która wchodzi w okres rozgrywania meczów ligowych. Z gier komputerowych przeszedł na śledzenie transmisji sportowych i powtórek spotkań, a znajomością nazwisk zawodników zaczyna mi imponować. Gdy je wymienia jestem pod wrażeniem, a najbardziej cieszę się z tego, że chętnie też biega za piłką, uczestnicząc w zajęciach nawet kilku grup dziennie. Nawet tak jak ja kiedyś biega z chorągiewką na linii podczas meczów starszych grup. To ma też przełożenie na obecność... żony na meczach. Wioleta była zła na piłkę, narzekając, że odciąga mnie od rodziny. Jednak najpierw najstarszy syn Kacper, który właśnie skończył wieku juniora i zastanawia się co dalej robić a następnie średni Oliwier, bardziej interesujący się motoryzacją, ale kibicujący braciom i naszej drużynie, przekonali ją, sport to jest nasz świat. Jeździ więc z nami nawet na mecze ekstraklasy, bo na przykład rodzinnie wybraliśmy się na mecz Górnika Zabrze z Piastem Gliwice. Dzięki temu, mając taką harmonię w rodzinie, można się skupić na obowiązkach, ale i przyjemnościach, wynikających z działania w klubie, będącego wypełnieniem czasu wolnego po pracy, która zapewnia nam byt.