Ostatni raz w oficjalnej potyczce o punkty zagrał bowiem Seweryn Gancarczyk. 40-letni piłkarz, mający za sobą 7 występów w reprezentacji Polski oraz mistrzostwo kraju wywalczone w 2010 roku w barwach Lecha Poznań, wybiegł na boisko w barwach Podlesianki, do której latem 2019 roku przeszedł z Rozwoju i po chwili spędzonej na murawie, przechodząc przez szpaler utworzony z zawodników obydwu swoich klubów oficjalnie zakończył karierę. Wśród gratulujących był także Prezes Podokręgu Katowice Stefan Mleczko, który w imieniu Prezydium przekazał zawodnikowi puchar z "Podziękowaniami za piękne chwile spędzone na boisku".
- Gdyby miał pan wybrać jeden najważniejszy mecz ze swojego piłkarskiego życia, na który moment by pan postawił?
- To trudna sprawa, bo tyle się tego nazbierało... – mówi Seweryn Gancarczyk. - Od seniorskiego debiutu w II-ligowym wówczas Hetmanie Zamość minęło już przecież ponad 20 lat. W całym tym okresie wiele było pięknych chwil z debiutem w ukraińskiej ekstraklasie w barwach Arsenału Kijów, do którego trafiłem z Zamościa. W najwyższej klasie rozgrywkowej Ukrainy zagrałem ponad 120 razy, a do tego z Metalistem Charków występowałem w europejskich pucharach dochodząc w 2009 roku do 1/8 Pucharu UEFA. Gdy występowałem w Primer Liha dostałem powołanie do reprezentacji Polski, w której wystąpiłem 7 razy, a po powrocie do kraju sięgnąłem z Lechem Poznań po mistrzostwo i grałem w Lidze Europy. Później był jeszcze półroczny epizod w Łódzkim Klubie Sportowym, a w 10 lat temu zaczął się śląski okres mojego życia i gra w Górniku Zabrze, GKS-ie Tychy, Rozwoju i Podlesiance. Jeszcze jako 40-latek biegałem po boiskach i mogę powiedzieć, że jako piłkarz czuję się spełniony. A wracając do pytania o ten jeden moment to odpowiadając postawię na jeden dzień, który ma dla mnie szczególne znaczenie. 18 grudnia 2008 roku Metalist Charków grał ostatni mecz fazy grupowej Pucharu UEFA. Najpierw, w kwalifikacjach, przeszliśmy Beskitas, a następnie, mając w grupie Hetrthę Berlin, Galatasaray Stambuł, Olympiakos Pireus i Benfikę Lizbona zajęliśmy w niej pierwsze miejsce. Ostatni mecz graliśmy w Lizbonie, a ja przed wyjściem na boisko dowiedziałem się, że... urodził mi się syn. To jemu zadedykowałem zwycięstwo 1:0, a koledzy po golu Oleksandra Rykuna w 85 minucie wykonali symboliczny gest kołyski witając Aleksa na tym świecie.
- Jak to się stało, że urodzony w Dębicy wychowanek Podkarpacia Pustynia, a następnie zawodnik: Hetmana Zamość, Arsenału Kijów, Wołynia Łuck, Metalista Charków, Lecha Poznań i ŁKS-u Łódź został „Ślązakiem”?
- Z tym „Ślązakiem” to może przesada, ale faktem jest, że znalazłem tu swój dom. W 2012 roku zostałem zawodnikiem Górnika Zabrze, w którym grałem trzy sezony. To był ten czas, w którym uznaliśmy z żoną, że czas już skończyć z życiem na walizkach. Tym bardziej, że Aleks wkraczał już w czas szkoły, a 21 maja 2013 roku przyszedł na świat nasz drugi syn Kuba. W dodatku bardzo się nam tu spodobało i osiedliliśmy się na Podlesiu. Dzisiejszy Śląsk nie ma nic wspólnego z dymem hut. Jest tu dużo zieleni, parki, dobre drogi, którymi szybko można przejechać czy to do Krakowa, Wrocławia czy też w moje rodzinne strony, bo autostradą do Dębicy jedzie się półtorej godziny. Ale przede wszystkim spotkaliśmy tu życzliwych i serdecznych ludzi, wśród których czujemy się bardzo dobrze.
- W jaki sposób trafił pan do Rozwoju Katowice?
- Gdy w grudniu 2017 roku skończył mi się kontrakt z GKS-em Tychy jako 36-letni zawodnik szukałem już klubu blisko domu i pojawiła się oferta z II-ligowego wtedy Rozwoju. Zagrałem w nim półtora sezonu, z pamiętnym meczem Pucharu Polski, w którym walcząc o ćwierćfinał podejmowaliśmy Górnika Zabrze i przegraliśmy dopiero po dogrywce. Wygraliśmy natomiast w klasyfikacji Pro Junior System. Niestety losy seniorskiej drużyny tego klubu potoczyły się tak jak się potoczyły i zespół seniorów nie przystąpił do rozgrywek w następnym sezonie, ale ja w Rozwoju zapuściłem korzenie. To jest bowiem bardzo specyficzny, typowo rodzinny klub. Tu wszyscy się znają i wspierają od gospodarza pana Józia zaczynając. To jest taki dobry duch Rozwoju, w którym zacząłem też swoją przygodę trenerską. Prowadzę drużynę z rocznika 2008, czyli mojego syna. Gramy w tej chwili w II Lidze Wojewódzkiej C2 i liczę na dobrą wiosnę. Mam licencję trenerską UEFA A i jeżeli pojawi się jakaś oferta pracy na szczeblu centralnym, na początek na przykład w roli asystenta, to może spróbuję swoich sił i wtedy pomyślę o kursie na UEFA PRO. Na razie jednak cieszę się z pracy z dziećmi i to jest teraz mój sposób realizowania piłkarskiej pasji.
- Czym jest dla pana Podlesianka?
- Kiedy seniorska drużyna Rozwoju przestała istnieć pojawił się Dawid Brehmer, który przy kawie zaproponował mi grę w klasie okręgowej. Znałem ten klub i drużynę, bo mam rzut kamieniem na stadion i chodziłem tam obserwować mecze jako kibic. Pamiętam taki jeden z AKS-em Mikołów, w którym były pełne trybuny, fajna atmosfera i ciekawa gra. Baza treningowa też jest fajna i organizacja klubu również na dobrym poziomie. Pomyślałem więc sobie wtedy, że dla zdrowia, w drużynie „zza płotu” mogę sobie jeszcze pograć i zaakceptowałem ofertę Dawida. Tym bardziej, że w Podlesiance chyba 80 procent ludzi ma „rozwojową przeszłość” więc tu także obowiązuje ta rodzinna atmosfera. Szybko jednak okazało się, że ta klasa rozgrywkowa też jest wymagająca i nie można sobie pozwolić na zabawę. Trzeba zasuwać i „zużywać bieżnik” choćby po to, żeby zaasekurować kolegę w obronie czy też wesprzeć ofensywę. Naprawdę schodząc z boiska po meczu w okręgówce byłem nieraz bardziej zmęczony niż po występach w ekstraklasie czy I lidze. Zdawałem sobie sprawę z tego, że drużyna na mnie liczy, a takich ludzi jak Dawid Brehmer, który jest sercem Podlesianki czy Prezesa Grzegorza Kubisty, pasjonata oddanego klubowi, nie chciałem zawieść. Dawałem więc z siebie ile się dało, aż do momentu, w którym ból w plecach okazał się silniejszy od mojej miłości do piłki. Jeszcze w ostatnich meczach poprzedniego sezonu, po zwycięstwie 3:1 z Pogonią Imielin w przedostatniej kolejce świętowałem z kolegami awans do IV ligi i powiedziałem, że będę w niej grał, ale latem kontuzja okazała się silniejsza niż moje dobre chęci. Zdołałem tylko przed sezonem zagrać ostatni kwadrans pucharowego meczu z Rozwojem Katowice i na tamtym zwycięstwie 1:0 mój licznik się zatrzymał. Próbowałem się wyleczyć i wrócić, ale ostatecznie zimą uznałem, że czas powiedzieć „pas”, ale z piłką nie zrywam. Jestem trenerem, patrzę jak moi synowie idą piłkarskim szlakiem i życzę im żeby byli zdrowi, bo jeżeli zdrowie dopisuje to wtedy można spełniać marzenia. Ja swoje spełniłem.