- Pierwsze miało miejsce w 7 października 1964 roku w Sztokholmie, a drugie 18 maja 1966 roku we Wrocławiu – przypomina Stanisław Oślizło. - Na wyjeździe zremisowaliśmy 3:3. Już po 6 minutach przegrywaliśmy 0:2, ale szybko odrobiliśmy straty z nawiązką i po golu Ernesta Pohla oraz dwóch trafieniach Jana Liberdy w 30 minucie wyszliśmy na prowadzenie. Ten wynik utrzymał się do końca pierwszej połowy, ale ja musiałem zejść do szatni wcześniej, bo w starciu z przeciwnikiem nabawiłem się kontuzji stawu skokowego i w 34 minucie zastąpił mnie Paweł Orzechowski. Wyrównującej bramki, zdobytej przez Szwedów tuż po przerwie nie widziałem. To był jedyny taki mecz w historii moich występów w reprezentacji Polski, że nie dotrwałem do końcowego gwizdka. Natomiast wrocławski mecz zapamiętałem przede wszystkim ze względu na moją bramkę, jedyną jaką zdobyłem dla drużyny narodowej. W tamtych czasach obrońcy w ogóle, a stoperzy w szczególności, mieli zadania ściśle defensywne. Ja jednak w ostatnich sekundach pierwszej połowy postanowiłem wybrać się pod bramkę rywali, którzy od 19. minuty prowadzili 1:0 i po dośrodkowaniu z rzutu rożnego strzałem głową ustaliłem wynik na 1:1. Po przerwie nikomu już gola nie udało się strzelić i mogę powiedzieć, że ze Szwedami mam bilans nierozstrzygnięty.
Legendarny kapitan Górnika Zabrze i reprezentacji Polski zwraca uwagę na to, że reprezentacja „Trzech Koron” zawsze słynęła z twardej i nieustępliwej gry.
- To był zawsze solidny, mocny fizycznie rywal – dodaje Stanisław Oślizło. - Wtedy kiedy ja grałem potrafiliśmy jednak dotrzymać kroku Szwedom, bo w naszej reprezentacji też twardzieli nie brakowało. W spotkaniu w Sztokholmie w wyjściowej jedenastce było czterech zawodników Polonii Bytom: Edward Szymkowiak, Ryszard Grzegorczyk, Jan Banaś i Jan Liberda; trzech Górnika Zabrze, bo obok mnie zagrali też Włodek Lubański i Ernest Pohl oraz dwóch z Zagłębia Sosnowiec Roman Bazan i Włodzimierz Śpiewak. Tylko Henryk Szczepański z Odry Opole i pochodzący z Nowego Bytomia, ale wtedy już zawodnik Legii Warszawa Lucjan Brychczy byli z klubów spoza naszego regionu. Także wchodzący za mnie Paweł Orzechowski był z Polonii, a Włodka Lubańskiego zastąpił Eugeniusz Faber z Ruchu Chorzów. Natomiast we Wrocławiu mieliśmy już po czterech polonistów: Zygmunta Anczoka, Ryszarda Grzegorczyka, Jana Banasia i Jana Liberdy oraz zabrzan, bo obok mnie byli Jasiu Gomola, Włodek Lubański i Roman Lentner. Jedenastkę uzupełnili wtedy: Roman Strzałkowski z Zagłębia i dwaj legioniści Jacek Gmoch i Bernard Blaut, z ławki weszli Jerzy Sadek z ŁKS-u za Romana Lentnera i Zygmunt Schmidt z GKS-u Katowice za Ryszarda Grzegorczyka. Teraz te proporcje w naszej drużynie narodowej są już całkiem inne, ale wierzę, że zaciętości i charakteru naszym reprezentantom we wtorkowym meczu też nie zabraknie, bo walczyć będą przecież o awans do turnieju finałowego mistrzostw świata.
Jedno jest pewne. To spotkanie nie zakończy się remisem. Mecz, który rozpocznie się we wtorek o godzinie 20.45 na Stadionie Śląskim musi wyłonić zwycięzcę.
- Takich spotkań w chorzowskim „Kotle czarownic” rozegrałem wiele i wiem co znaczy wsparcie kibiców – zapewnia Stanisław Oślizło. - Jestem więc przekonany, że z „dwunastym zawodnikiem” biało-czerwoni pokonają Szwedów, ale spodziewam się trudnego boju. Powiem nawet szczerze, że w starciu Szwedów z Czechami kibicowałem po cichu naszym południowym sąsiadom, bo wydawało mi się, że z problemami kadrowymi jakie mają będą łatwiejszym rywalem. Dotrzymali co prawda kroku Szwedom do 110. minuty, ale ostatecznie przegrali 0:1. Na pewno jednak zmusili Szwedów do wysiłku i to może działać na naszą korzyść, ale na jakieś specjalne ulgi nie liczę. Od pierwszego do ostatniego gwizdka nasi reprezentanci muszą być skoncentrowani, zmobilizowani i zmotywowani, bo dla wielu z nich ten mecz może być kluczem nie tylko do turnieju finałowego mistrzostw świata w Katarze, ale także do wielkiej kariery.