Po zwycięskich remisach 1:1 drużyny Jacka Gmocha z Portugalią 29 października 1977 roku i 0:0 zespołu Antoniego Piechniczka z Belgią 11 września 1985 roku oraz zwycięstwie 3:0 podopiecznych Jerzego Engela z Norwegią 1 września 2001 roku kolejną piękną kartę w historii „Kotła czarownic” zapisali 29 marca wybrańcy Czesława Michniewicza, który po ostatnim gwizdku wygranego 2:0 barażowego meczu ze Szwedami ucałował murawę, a następnie siedział ze łzami w oczach.
- To był wyjątkowy moment – mówi selekcjoner. - Przed oczami w jednej chwili przeszło mi jak gdyby całe moje życie od dnia, w którym zaczynałem grać w piłkę poprzez kolejne etapy. Od dziecięcego biegania po boisku w Biskupcu, aż do ostatniego gwizdka w Chorzowie, gdzie znalazłem się jako selekcjoner reprezentacji i czułem, że cała Polska czeka na sukces. To w jakim miejscu znalazłem się w tej chwili oraz te wszystkie wzloty i upadki, jak w kreskówce „Reksio” z czasów mojego dzieciństwa, gdy sympatyczny psiak stemplował klatkę po klatce, przeleciały mi przez głowę i nie mogłem opanować wzruszenia. Miałem ochotę się cieszyć, ale gdy ucałowałem chorzowską murawę chciałem też trochę popatrzeć z boku na radość zawodników, sztabu szkoleniowego, ludzi tworzących tę reprezentację i ten obrazek, choć trochę rozmazany przez łzy, na pewno na zawsze pozostanie w mojej pamięci.
Czesław Michniewicz doskonale znający historię polskiej piłki w przedmeczowych wspomnieniach wymienił mecz zwycięstwo 2:0 z Anglią z 6 czerwca 1973 roku na Stadionie Śląskim jako jedną z najcenniejszych wygranych biało-czerwonych w dziejach naszej reprezentacji. Przypomniał jak Włodzimierz Lubański w słynnej akcji zabrał piłkę Bobby’emu Moore’owi i pokonał Petera Shiltona ustalając wynik, który rozpoczął marsz zespołu Kazimierza Górskiego po trzecie miejsce na świecie. Wypisz, wymaluj kopię tamtej akcji sprzed niemal 49 lat oglądaliśmy w 72. minucie, kiedy to Piotr Zieliński odebrał futbolówkę Marcusowi Danielsonowi i pognał w pole karne, żeby uderzeniem z 12. metra ustalić rezultat na 2:0. Pozostaje więc pytanie jak daleko dojdzie drużyna Czesława Michniewicza, która w debiucie selekcjonera w spotkaniach o stawkę otworzyła sobie w Chorzowie drogę na tegoroczne mistrzostwa świata w Katarze?
- To odległa perspektywa – uważa Czesław Michniewicz. - Ja mogę sobie dzisiaj marzyć o tym, że pojedziemy do Kataru, ale po drodze mamy jeszcze Ligę Narodów, a wiemy jak to w życiu trenerów wygląda, bo mamy przecież świeży przykłady, że nie wystarczy wygrać eliminacje, żeby pojechać na turniej. Dlatego w tym momencie, w jakim w tej chwili jesteśmy, muszę też podziękować jednej osobie, bez której mnie w tej chwili w tym miejscu by nie było. To jest Prezes Polskiego Związku Piłki Nożnej Cezary Kulesza. Poszedł pod prąd i na przekór wielu mądrym głowom oraz krytykom. Zaufał mi i teraz wspólnie świętujemy. Czuję prawdziwą satysfakcję, a ta osoba, która napisała w dniu mojego wyboru na selekcjonera, że podzieliłem Polskę powinna teraz napisać, że połączyłem Polskę. A wracając do kwestii celu i możliwości tej reprezentacji chciałbym żeby osiągnęła sukces. Bardziej niż mecz z Anglią z 1973 roku, bo wtedy miałem trzy latka i tylko z odtworzenia znam jego przebieg, mam w pamięci spotkania Polska – Niemcy z eliminacji mistrzostw Europy. 11 października 2014 roku byłem na Stadionie Narodowym w Warszawie i przeżywałem radość ze zwycięstwa 2:0. Fantastyczna postawa naszego zespołu i gole Arka Milika oraz Sebastiana Mili stały się fundamentem, na którym trener Adam Nawałka zbudował drużynę, która dwa lata później doszła aż do ćwierćfinału mistrzostw Europy. Powtórzę jednak, że ja tak daleko nie wybiegam myślami w przyszłość, bo nie wiem co będzie. Cieszę się natomiast z tego co jest, bo w tak krótkim czasie jaki miałem od 31 stycznia, kiedy to zostałem wybrany selekcjonerem, udało się złapać kontakt z całym zespołem i wszyscy jako ekipa tworząca reprezentację Polski możemy czuć satysfakcję.
Na pewno każdy z ludzi tworzących reprezentację Polski po meczu ze Szwecją może czuć radość, ale szczególną postacią w drużynie Czesława Michniewicza jest bez wątpienia Kamil Glik, o którym powiedzieć, że to twardziel, to jakby... nic nie powiedzieć.
- Miał uraz, z którym przypuszczam, że większość zawodników nie weszłaby na rozgrzewkę przedmeczową, ale Kamil stwierdził, że spróbuje – dodaje Czesław Michniewicz. - Trenował w przeddzień meczu. Przebrnął przez rozgrzewkę, ale zaznaczył, że ktoś na jego pozycję powinien być w ciągłej gotowości, bo coś czuje. Od pierwszych minut meczu rozgrzewaliśmy więc środkowego obrońcę, ale nasz twardziel, jak to twardziel, dopóki noga nie jest urwana to gra. Dotrwał więc do końca, ale w przerwie miałem o czym myśleć, bo był problem z Kamilem Glikiem i pojawił się też kłopot z Krystianem Bielikiem, który podkręcił kolano, a w dodatku Bartek Bereszyński też narzekał na drobny uraz. Z bólem grał też Robert Lewandowski, ale na szczęście wszyscy dotrwali do końcowego gwizdka co pokazuje z jakim poświęceniem chłopcy zagrali. Mają za to nagrodę w postaci zwycięstwa, które osłodzi im ten ból, bo wszyscy możemy się cieszyć, a ja mogę już zacząć planowanie przygotowań do kolejnych spotkań, bo w czerwcu, w dziesięć dni czekają nas cztery mecze: z Walią we Wrocławiu oraz z Belgią w Brukseli i Holandią w Rotterdamie, a także z Belgią w Warszawie.