- To prawda – mówi Karel Kula. - Rada Miejska zatwierdziła skład nowego kierownictwa naszego miasta i to jest data, która rozpoczyna nowy etap w moim życiu. Do końca sezonu będę jeszcze prezesem Morawskośląskiego Regionalnego Związku Piłkarskiego, a później – o ile w polityce można coś planować na dłuższy czas – skoncentruję się na pracy dla rozwoju Czeskiego Cieszyna.
- Czy to znaczy, że piłka w pana życiu zejdzie na dalszy plan?
- Na pewno nie od razu. Niemal przez 60 lat moje życie kręciło się głównie wokół piłki nożnej. Urodziłem się 10 sierpnia 1963 roku w Czeskim Cieszynie i tu razem z bratem bliźniakiem w TJ Slavoj stawialiśmy swoje pierwsze piłkarskie kroki. Vlastimil jako ten młodszy – wprawdzie tylko o kilka minut, ale jednak młodszy – grał w pomocy, a ja byłem napastnikiem więc pracował na mnie. Stanowiliśmy jednak bardzo zgrany duet więc razem pokonywaliśmy kolejne szczeble piłkarskiej drabinki. Najpierw był Żelezarny Trzyniec, a później Banik Ostrawa, w którym ja zadebiutowałem w ekstraklasie i choć zagrałem tylko 2 mecze mogłem się w 1982 roku pochwalić tytułem wicemistrza Czechosłowacji. Wtedy przyszedł jednak czas służby wojskowej i razem z bratem na dwa lata przeszliśmy do Dukli Bańska Bystrzyca, z którą z drugiej ligi awansowaliśmy do pierwszej i wróciliśmy do Banika. W tym czasie graliśmy także razem w reprezentacji Czechosłowacji U-20 i braliśmy udział w turnieju finałowym mistrzostw świata w 1983 roku w Meksyku. W pierwszym meczu grupowym, wygranym 4:0 z Austrią brat strzelił nawet 2 gole i po zwycięstwie 3:2 z Chinami zapewniliśmy sobie wyjście z grupy z drugiego miejsca, bo pierwsze zapewniła sobie Argentyna, która pewnym krokiem zmierzała do finału. Zagrała w nim z Brazylią, która znalazła się na naszej drodze w ćwierćfinale i po meczu z zespołem, który jak się okazało został wtedy mistrzem świata młodzieżowców musieliśmy się pakować. Wprawdzie prowadziliśmy po trafieniu Stanislava Dostala, ale odpowiedzieli: Dunga, Bebeto i dwukrotnie Geovani Silva, który został królem strzelców tego turnieju. Przegraliśmy więc 1:4 i mogliśmy już tylko... kibicować Polakom, którzy w tym turnieju zajęli trzecie miejsce, a Joachim Klemenz był na drugim miejscu w klasyfikacji strzelców.
- Naprawdę kibicował pan polskiej drużynie?
- Nie tylko wtedy. Jako dziecko byłem zachwycony reprezentacją Kazimierza Górskiego, która w 1974 roku, czyli gdy miałem 11 lat, była rewelacją mistrzostw świata w Niemczech, a reprezentacja Czechosłowacji nie zakwalifikowała się ani wtedy, ani 4 lata później do turnieju finałowego. Jan Tomaszewski w bramce, Jerzy Gorgoń na stoperze, ale przede wszystkim ofensywa z Andrzejem Szarmachem i królem strzelców turnieju Grzegorzem Latą na czele była naprawdę godna podziwu. Tak samo jak atak z 1982 roku, bo nasza reprezentacja nie wyszła z grupy, przegrywając z Anglią i remisując z Kuwejtem i Francją, a Polska w Hiszpanii pod wodzą Antoniego Piechniczka i ze Zbigniewem Bońkiem w roli głównej znowu zajęła trzecie miejsce w świecie. Śledziłem też późniejsze mecze reprezentacji Polski, ale już jako... rywal, bo w przeciwieństwie do brata, któremu kontuzje przeszkodziły w pełnym rozwoju kariery, mnie w 1985 roku udało się awansować do pierwszego zespołu narodowego. Trener Josef Masopust wrzucił mnie na głęboką wodę i zadebiutowałem w wyjazdowym meczu eliminacji mistrzostw świata ze Szwecją. Na murawie Rasundastadion przegraliśmy 0:2 więc znacznie milej od tego pierwszego spotkania wspominam drugi, bo w Brnie wygraliśmy z faworyzowaną Polską 3:1. Faworyzowaną, bo pod wodzą Antoniego Piechniczka zmierzała po awans do mistrzostw świata w 1986 roku w Meksyku. Ten mecz był dla mnie pamiętny także dlatego, że w roli obserwatora naszej drużyny przyjechał na stadion Za Luzankami Franz Beckenbauer, który był wtedy trenerem Niemiec, nasz grupowy rywal z eliminacji na meksykański Mundial, na którym Niemcy sięgnęli po wicemistrzostwo, a my znowu ten turniej finałowy oglądaliśmy w telewizji.
- Ile spotkań rozegrał pan przeciwko Polsce?
- W sumie trzy. Oprócz tego zwycięskiego domowego debiutu jeszcze dwa razy towarzysko miałem okazję zagrać przeciwko Polsce. W 1987 roku w Bratysławie wygraliśmy 3:1, a w 1991 roku w Ołomuńcu zwyciężyliśmy 4:0. To był już jednak finisz reprezentacji, która 31 grudnia 1992 roku zamknęła swoją historię, bo od 1 stycznia 1993 roku mamy już dwa kraje Czechy i Słowację, a każdy z nich ma swoją drużynę narodową. Ja już jednak do „narodniego tymu” się nie załapałem, choć do 1995 roku grałem jeszcze w Wattenscheid, a po powrocie do Czech w Żelezarnym Trzyniec i Baniku Ostrawa, aż do 1999 roku. Występów w austriackich zespołach ligi regionalnej gdzie występowałem do 2005 roku nie liczę, bo to był czas piłkarskiej emerytury.
- Po zakończeniu kariery rozpoczął pan pracę trenera od roli asystenta w reprezentacji Czech U-18, a następnie asystował w kadrze U-19 oraz w Baniku Ostrawa, Fotbalu Trzyniec i MFK Karwina, żeby następnie prowadzić zarówno zespół z Karwiny jak i z Trzyńca, żeby w końcu stanąć na czele jego zarządu. Czy udało się panu w tym czasie wychować reprezentanta kraju?
- Bezpośrednio nie, ale wywodzący się z Banika Ostrawa Jiri Pavlenka to bramkarz, którego z obecnej reprezentacji Czech znam chyba najlepiej. Dzisiaj jest zawodnikiem Werderu Brema i prezentuje wysoką – nie tylko z racji swoich niemal 2 metrów wzrostu – klasę. Liczę, że zatrzyma polskich napastników z Robertem Lewandowskim i Piotrem Zielińskim na czele. Szkoda, że u nas zabraknie Patrika Schicka, który z powodu kontuzji nie zagra z Polską. Liczę więc, że zastąpi go jego kolega klubowy z Bayeru Leverkusen 20-latek Adam Hlożek. Jego akcje mocno idą w górę i takie mecze jak ten piątkowy będzie dla niego szansą na pokazanie swojej wartości, którą w tej chwili fachowcy wyceniają na 20 milionów Euro czyli na razie dwa razy mnie niż Schicka. Uważam jednak, że przyszłość należy do Hlożka.
- Kto wygra piątkowe starcie o punkty w fazie grupowej eliminacji mistrzostw Europy?
- Faworytem jest Polska. Wasza drużyna była uczestnikiem turnieju finałowego ostatnich mistrzostw świata w Katarze i wyszła z grupy, a w 1/8 przegrała z Francją. W dodatku jej trenerem jest Fernando Santos, który doprowadził Portugalię do mistrzostwa Europy w 2016 roku i w 2019 roku wygrał turniej finałowy Ligi Narodów UEFA, a na Mundialu w Katarze zakończył swoją pracę z Portugalczykami na ćwierćfinale. Sam fakt, że taki szkoleniowiec prowadzi drużynę biało-czerwonych stawia ją wysoko w notowaniach, ale my u siebie, a gramy na swoim terenie w Pradze, potrafimy się przeciwstawić najgroźniejszym drużynom Europy. Liczę więc na zwycięstwo drużyny Jaroslava Silhavego, ale mam też nadzieję, na dobre piłkarskie widowisko i miłe spotkanie z działaczami Polskiego Związku Piłki Nożnej. Z Henrykiem Kulą współpracujemy od 2016 roku, czyli od kiedy został prezesem Śląskiego Związku Piłki Nożnej. Teraz jest także wiceprezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej więc myślę, że choć na trybunach będziemy kibicować swoim reprezentacjom to w kuluarach będziemy mogli w miłej atmosferze powspominać to co udało się nam wspólnie zrobić i porozmawiać o planach na przyszłość. Mam nadzieję, że będę mógł też poznać innych działaczy z kierownictwa PZPN-u więc nie ukrywam, że czekam na piątkowy wieczór z niecierpliwością.