- Pochodzę z Piasku – mówi 46-letni Tomasz Malcharek. - Tam się wychowałem i stamtąd też 29 lat temu trafiłem do GKS-u Katowice. - Miałem 18 lat, gdy wiosną 1995 roku sięgaliśmy po trzecie miejsce w mistrzostwach Polski juniorów. W katowicko-sonowieckim turnieju półfinałowym zajęliśmy drugie miejsce za Lechem Poznań, którego gwiazdą był już wtedy Artur Wichniarek i doprowadził zresztą „Kolejorza” do złotych medali, po finałowym meczu z Widzewem, w którym brylował Mirosław Szymkowiak. Nam jako wicemistrzom grupy półfinałowej pozostał więc mecz o trzecie miejsce z Siarką Tarnobrzeg, w której liderem był Mariusz Kukiełka. U siebie wygraliśmy 2:0, a w rewanżu przegraliśmy 2:3 i mogliśmy świętować. Z tej drużyny, prowadzonej przez Henryka Grzegorzewskiego i Franciszka Sputa największą karierę zrobił Paweł Pęczak, ale takie nazwiska jak Jacek Gorczyca czy Sławek Mogilan też kibicom na pewno nie są obce. Dla mnie ten sukces był też furtką do pierwszej drużyny GieKSy, z którą 2 września 1995 roku, grając pół godziny, sięgnąłem po Superpuchar wygrywając 1:0 z Legią Warszawa w Rzeszowie. W tym zespole z mojego rocznika grali też Wojtek Szala i Bartek Karwan, którego zmieniłem w drugiej połowie, a to jego gol zadecydował o zdobyciu przez nas tego najcenniejszego trofeum w mojej kolekcji.
- Czy to był mecz, który wspomina pan najchętniej?
- Były też inne fajne momenty. Na przykład debiut w ekstraklasie w wieku 17 lat gdy na Bukowej GieKSa wygrała z Hutnikiem Kraków 1:0, a ja wszedłem za Dariusza Wolnego na ostatnie sekundy. Gorszymi wynikami zakończyły się co prawda ligowe mecze w sezonie 1996/97 z Widzewem, który grał wtedy w Lidze Mistrzów, ale mam świadomość, że rywalizowałem z reprezentantami Polski, bo od Macieja Szczęsnego po Marka Citkę każde nazwisko łódzkiej drużyny robiło wrażenie. Tym bardziej cieszyło więc zwycięstwo 2:0 z takim przeciwnikiem w półfinale Pucharu Polski, ale do pełni szczęścia zabrakło wtedy zwycięstwa w finale, w którym Legia na stadionie ŁKS-u Łódź wygrała z nami 2:0. Czas spędzony w Studzienicach też wspominam bardzo dobrze, bo tu ustanowiłem swój rekord. W sezonie 2017/2018 po rundzie jesiennej zajmowaliśmy czwarte miejsce mając 9 punktów straty do wicelidera i 12 do lidera, ale wiosną wygraliśmy wszystkie 15 spotkań i weszliśmy do klasy okręgowej z pierwszego miejsca. Nigdzie wcześniej ani później czy to jako zawodnikowi czy trenerowi takiego czegoś nie udało mi się czegoś takiego osiągnąć i cieszyć się z tego, że powstał tak znakomicie rozumiejący się kolektyw. Funkcjonowaliśmy dzięki wspaniałej atmosferze, która pozwoliła nam awansować, a później cztery sezony grać z powodzeniem w okręgówce.
- Co pana połączyło ze Studzienicami?
- Mieszkam niedaleko i trenowałem zespół seniorów przez 5 lat, a teraz jestem związany z klubem jako szkoleniowiec juniorów, ciesząc się z tego, że kilku moich wychowanków już przeszło do pierwszej drużyny, bo to świadczy, że idziemy w dobrym kierunku. Na zajęciach z młodzieżą w Studzienicach moja działalność trenerska jednak się nie kończy, bo prowadzę jeszcze seniorów LKS Wisła Mała. Gdy w zeszłym roku przejmowałem ten zespół sytuacja była bardzo słaba, bo brakowało ludzi do grania i wiosnę przebrnęliśmy kończąc sezon na przedostatnim miejscu w klasie B Podokręgu Tychy, ale teraz już widzę światełko w tunelu. Jest potencjał, bo wrócili chłopcy, którzy chcą grać i na treningach mamy już ponad 20 zawodników więc z optymizmem patrzę w kierunku nowego sezonu. Dalej jak widać jestem więc w piłkarskim środowisku Podokręgu Tychy.
- Jak na te pana trenerskie aktywności reaguje rodzina?
- Żona narzeka, że wiecznie nie ma mnie w domu, ale jeździ na moje mecze i jest moją podporą, a córki które są już dorosłe i wyszły za mąż wprawdzie nie kontynuują mojej pasji, ale także mnie wspierają i jestem im za to bardzo wdzięczny. Nie mają jeszcze swoich dzieci więc być może gdy doczekam się wnuka to będzie moje oczko w głowie, bo myślę, że mógłbym pomóc. Póki co trenuję więc innych, a do tego pracuję jako kierownik magazynu w zakładach mięsnych. Od godziny 6.00 do 14.00 jestem więc zajęty zawodowo, a po popołudniu robię to bez czego nie potrafiłbym żyć czyli bawię się na boisku, bo to jest wspaniałe. Cieszę się z tego, że jako junior z LKS-u Piasek miałem okazję trafić do GKS-u Katowice, bo to była dla mnie szkoła życia. Może nie dane mi było do końca wykorzystać tej okazji, ale ukształtowałem swój charakter i podejście do piłki nożnej. Dużo zawdzięczam trenerowi Piotrowi Piekarczykowi, który mi pomógł przejść do katowickiego klubu, choć później czułem niedosyt, że za mało mi dawał szansy gry. Rozumiem go jednak, bo wtedy GieKSa grał w europejskich pucharach więc presja była ogromna, ale to czego się wtedy nauczyłem procentuje do dzisiaj.