- Mam 43 lata, klub powstał 35 lat temu, a ja jako 9-latek zostałem już zgłoszony jako jego piłkarz – wspomina Artur Ścierski. – Nie mogłem jednak od razu grać, bo byłem za młody na występy wśród juniorów, a to była wtedy najmłodsza drużyna w klubie. O skrzatach czy orlikach nikt wtedy nie słyszał. Trenowałem więc i czekałem aż zostanę dopuszczony do rozgrywek. Udało się gdy miałem 11 lat, bo wujek, który tu był w zarządzie, znalazł furtkę w przepisach i mogłem występować wśród juniorów. Grałem w nich 3 lata i jako 14-latek zadebiutowałem w seniorach. Na boisku grałem z zawodnikami, którzy mogli być moimi ojcami, ale dawałem sobie radę grając na środku pomocy, bo to jest moja ulubiona pozycja.
- Był pan wierny żyglińskim barwom?
- Powiem szczerze, że jako młody zawodnik chciałem się dostać do wyższych lig, ale to były tylko epizody. Próbowałem swoich sił w Strzybnicy, Ożarowiach, Miasteczku Śląskim, ale tak na poważnie to w wieku 19 lat przeszedłem do Rozbarku Bytom, grającego w IV lidze. To znaczy zarządy się dogadały, a mnie pozostało tylko podpisać kartę zawodnika.
- Jak długo występował pan w Rozbarku?
- Grałem w bytomskim klubie cztery lata. Po ślubie wróciłem jednak do Żylina, skąd jeszcze przeszedłem do Strzybnicy. Miałem też moment rozbratu z klubem i z piłką w ogóle, bo pojechałem do pracy w Hiszpanii. Wzięło się to stąd, że grając w Żyglinie przez 9 lat miałem w sumie fajną pracę, ale non stop na umowach-zlecenaich. To się wiązało z tym, że nie mając zaświadczenia o stałej pracy nie mogłem niczego kupić na raty, czy nawet kupić telefonu komórkowego na abonament. Dlatego powiedziałem, albo mi dacie jakąś stałą pracę, albo wyjadę. Ponieważ pracy nie dostałem to wyjechałem na półtora roku i nie grałem nigdzie. Ale gdy tylko wróciłem i pojawiłem się na jakimś meczu to od razu kibice zaczęli skandować „Ściera wracaj”, a trener też mnie namawiał i jestem.
- Czym jest dla pana LKS Żyglin?
- To jest mój klub, moja dzielnica, moja ulubiona zabawa. Mogę ją teraz pogodzić z pracą, bo znalazłem ją na lotnisku w Pyrzowicach i jestem „pod ręką”. Dzięki temu w poprzednim sezonie na boisko wybiegałem razem z synem, bo 18-letni Patryk też jest zawodnikiem naszej drużyny i szuka swojej pozycji w zespole. W juniorach grał na obronie, a w seniorach, ponieważ ma kondycję, biega w środku pola i jako zawodnik od czarnej roboty łata dziury.
- Zaraził go pan piłkarskim bakcylem?
- Nie ciągnąłem go na boisko. To był jego wybór, ale cieszyłem się gdy byłobok mnie, albo zmieniał mnie, wchodząc za mnie na boisko. W nadchodzącym sezonie już jednak przekażę pałeczkę, bo lewą nogę mam niestety do operacji. Gdyby nie to, to grałbym dalej. 17 września mam już jednak termin zabiegu osteotomii w Piekarach Śląskich. Kolano jest co prawda do endoprotezy, ale na razie jestem za młody na ten rodzaj operacji. Co ciekawe nigdy nic nie stało mi się na boisku. Tylko podczas gry w Rozbarku miałem problem z kręgiem szyjnym po starciu w powietrzu o piłkę, ale nogi zawsze były całe. Zostaje mi więc rola członka zarządu i kierownika drużyny, bo zespołu nie opuszczę. Każdy ma swoje hobby. Córka Milena lubi tańczyć. Ktoś tam hoduje gołębie, inny chodzi na ryby, a moją pasją jest piłka.
- Jaki mecz wspomina pan najchętniej?
- Gdy byłem w Rozbarku graliśmy finał na szczeblu wojewódzkim z Ruchem Radzionków, występującym wtedy w ekstraklasie. Miałem za zadanie krycie Mariana Janoszki i za punkt honoru postawiłem, sobie, że nie strzeli nam gola głową. Głową nie strzelił, ale przy wyniku 2:2 trafił z wolnego i odpadliśmy. Niesamowite przeżycie było także wtedy gdy graliśmy w Pucharze Polski z Polonią Bytom. Derby Bytomia, Pełne trybuny. Szwadrony policji.
- A który mecz w LKS Żyglin zapamiętał pan najlepiej?
- Wiosną 2015 roku walczyliśmy o wejście do okręgówki i w ostatnim meczu sezonu podejmowaliśmy na naszym boisku Orła Miedary, który miał już zapewniony awans. Zagraliśmy supermecz, w którym w ostatniej minucie mieliśmy setkę, ale kolega nie trafił. Gdybyśmy wygrali weszlibyśmy razem z Orłem, ale zremisowaliśmy 1:1 i z drugiego miejsca awansował LKS Świerklany, a my weszliśmy do okręgówki rok później. Zresztą takich meczów z sąsiadami zza miedzy było bardzo dużo. Tu nie ma pieniędzy za wygrane mecze, ale jest fair play i wszyscy walczą na całego o zwycięstwo. Każdy wychodzi na boisko żeby dać z siebie tyle ile może. Jeżeli wygra to fajnie, a jeżeli przegra to schodzi z boiska ze świadomością, że rywal był lepszy i może się ze smakiem napić piwa, a w niedzielę z podniesionym czołem iść do kościoła i spotkać się z sąsiadami i kibicami. Bo taki jest sens gry w takich klubach jak nasz.