- Ten pierwszy gol dał mi wielką radość – mówi Dawid Błanik. - Tym większą, że wygraliśmy na wyjeździe z Wigrami Suwałki bardzo trudny mecz. Długo czekałem na taki moment, bo debiutowałem w I lidze trzy dni po osiemnastych urodzinach, czyli 18 kwietnia 2015 roku. Tego pierwszego meczu nie wspominam jednak zbyt miło. Trener Tomasz Hajto wpuścił mnie na boisko w wyjazdowym meczu z Wisłą Płock w 82 minucie, a chwilę później gospodarze z karnego strzelili nam jedynego gola tego spotkania.
- Dlaczego z leżącego blisko Tychów Mikołowa trafił pan do GKS-u przez... Czechy?
- Z rodzinnego domu na stadion w Tychach mam 15 kilometrów i gdy zaczynałem grać w GKS to dojeżdżałem autobusami miejskimi, ale moja piłkarska droga była bardziej skomplikowana. Zaczynałem w AKS Mikołów, do którego na pierwszy trening poszedłem z kolegą z osiedla. Chodziłem wtedy chyba do czwartej klasy szkoły podstawowej. Gdy byłem w pierwszej klasie gimnazjum mikołowski trener Robert Brysz pojechał ze mną na trzydniowe testy do MFK Karwina. Spodobałem się tamtejszym łowom talentów i zostałem do końca tygodnia, a po nim zaproponowano moim rodzicom, żebym się przeprowadził. Zamieszkałem w internacie, chodziłem do polskiej szkoły i mogłem trenować codziennie, wszystko podporządkowując piłce. Od siłowni, poprzez odżywianie, po zajęcia na bardzo dobrych murawach wszystko odbywało się pod okiem sztabu szkoleniowego.
- Nie było problemów językowych?
- Raczej nie. Na początku byłem co prawda zaskoczony, że takie same słowa mają w naszych językach bardzo różne znaczenie i gdy na treningach koledzy mówili do mnie „ty si frajer” myślałem, że coś robię źle. Szybko wytłumaczono mi jednak, że „frajer” po czesku to... komplement. Po kilku miesiącach już spokojnie porozumiewałem się z Czechami, a w Tychach gdy do naszej szatni trafiają piłkarze zza południowej granicy jestem przewodnikiem-tłumaczem.
- Czy podczas gry w MFK Karwina utrzymywał pan kontakt z polską piłką?
- Tak. Grałem nawet w trampkarskiej reprezentacji Śląskiego Związku Piłki Nożnej, ale... zweryfikowano nasze wyniki na walkowery, bo potraktowano mnie jako zawodnika nieuprawnionego. Dostawałem też powołania na kadrę Okręgu Slezsko-Moravsky'ego, ale nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogę zmienić obywatelstwo. Grałem w czeskich rozgrywkach młodzieżowych w grupach: U14, U15 i U16, a także w „Dorostenckiej lidze”, w której MFK Karwina grał z najlepszymi drużynami z całych Czech w kategorii U19, ale nie mierzyłem w czeską seniorską ligę. Chciałem grać w polskim klubie. Jako dziecko chodziłem na mecze Ruchu Chorzów, bo wychowałem się w „niebieskim Mikołowie” i siedząc na trybunach marzyłem, że kiedyś zagram na tym boisku. Dlatego gdy tylko ogłoszono terminarz na ten sezon od razu zacząłem szukać daty meczu, w którym GKS Tychy zagra przy ulicy Cichej. W siódmej kolejce moje dziecięce marzenia mogą się spełnić, bo na początku września mamy wyjazdowy mecz z Ruchem.
- Kto był pana piłkarskim wzorem w tamtych czasach?
- Gdy byłem dzieckiem ubierałem koszulkę z napisem Del Piero, a następnie Ronaldinho. Wtedy też zacząłem kibicować zespołowi Chelsea, którego skrzydłowy Hazard jest teraz moim wzorem, ale najbardziej lubię oglądać grę Neymara. Zawsze byłem nastawiony na grę ofensywną. W Mikołowie grałem wszędzie gdzie chciałem. W Karwinie występowałem na środku pomocy, a w Tychach zostałem skrzydłowym. Żartujemy, że z kierownicy trafiłem na wahadło. Ale to dobrze, bo mogę wykorzystać swoje atuty, a szybkość jest jednym z nich. Także zwinność i technika to moje dobre strony, dzięki którym braki... centymetrów daje się jakoś ukryć. Przy moich 173 centymetrach wzrostu na środku boiska byłoby ciężko walczyć z mocno zbudowanymi rywalami.
- Jak pan trafił do GKS Tychy?
- Z problemami. Działacze MFK Karvina nie chcieli mnie puścić i nawet oddali sprawę do sądu, gdzie wszystko dość długo się ciągnęło, ale reprezentujący mnie Kamil Skiba wszystko wyjaśnił na rozprawach w Pradze i mogłem zamknąć czeski etap. Przez pół roku, choć trenowałem z pierwszym zespołem tyszan, grałem jednak w rezerwach u trenera Tomasza Wolaka i dopiero po spadku do II ligi zacząłem dostawać szansę występów w drużynie Kamila Kieresia. W sumie zaliczyłem dwanaście występów i do awansu na zaplecze ekstraklasy dorzuciłem gola strzelonego w Tychach Kotwicy Kołobrzeg w meczu zremisowanym 1:1. Tak naprawdę jednak postawił na mnie Jurij Szatałow, który dużo i konkretnie rozmawia z zawodnikami, tłumacząc czego oczekuje. Już na początku tego roku widział mnie w swoim zespole, ale przyplątała się mi kontuzja łydki. Po wyleczeniu wchodziłem tylko na końcówki, ale w tym sezonie gram już więcej. W dwóch wygranych pucharowych spotkaniach, od których zaczęliśmy ten sezon zaliczyłem po 90 minut, a w Suwałkach strzeliłem gola i zszedłem w ostatnich sekundach. Także w następnym meczu ze Stalą Mielec u nas strzeliłem gola, dającego zwycięstwo 1:0. Dlatego mogę powiedzieć, że jestem zadowolony ze startu, ale w sporcie liczy się... kolejność na mecie, a do tego jeszcze daleka droga.
- Czy w tyskim zespole panuje podział na młodych i doświadczonych?
- Mamy bardzo doświadczony zespół, w którego wyjściowej jedenastce gra jeden młodzieżowiec. Na ławce rezerwowych w meczu z Wigrami było na przykład jeszcze tylko dwóch zawodników, poniżej 21 roku życia, czyli mój zmiennik Nikolas Wróblewski i obrońca Mateusz Pańkowski, ale powiem szczerze, że nikt z nas nie czuje różnicy wieku. Mamy ten sam cel. W dodatku ci najbardziej doświadczeni, a takim zawodnikiem, którego podpatruję z największą uwagą jest Piotr Ćwielong, raczej podpowiadają i wspierają dobrym słowem. Wcześniej na treningach i meczach najbardziej obserwowałem Łukasza Grzeszczyka, który leczy kontuzję i mam nadzieję, że szybko dołączy do drużyny, która chce wygrywać w każdym meczu. Nikt nie mówi o awansie, ale każdy sobie zdaje sprawę, że w Tychach mamy wszystko: kibiców, stadion, klub i drużynę na występy wśród najlepszych.